-
- Nasze rekomendacje
-
-
UWAGA!
JEŻELI JESTEŚ ZAREJESTROWANYM UŻYTKOWNIKIEM I MASZ PROBLEM Z LOGOWANIEM, NAPISZ NAM O TYM W MAILU.
[email protected]
PODAJĄC W TYTULE "PROBLEM Z LOGOWANIEM"
-
- Słup ogłoszeniowy
-
-
"Wszyscy, którzy zachowali ojczyznę, wspierali ją, pomnażali, mają wyznaczone w niebie określone miejsce, gdzie szczęśliwi rozkoszują się życiem wiecznym".
Cicero "De re publica"
JAK SIĘ PORUSZAĆ POMIĘDZY FORAMI? O tym dowiesz się stąd.
***
- eka
- Posty: 18444
- Rejestracja: 30 mar 2014, 10:59
***
I nigdy do syta, bo gdyby każdemu człowiekowi,
który umarł (nie wyłączając denisowian,
neandertalczyków i pozostałych gałęzi,
bo dyskryminować nie warto), oraz temu
który żyje i kiedykolwiek, w najdalszej nawet
przyszłości żyć będzie – przypisano jedną
istniejącą gwiazdę, to i tak pozostałoby
więcej bezimiennych słońc.
Nie zawłaszczymy.
To prawdziwe szczęście.
który umarł (nie wyłączając denisowian,
neandertalczyków i pozostałych gałęzi,
bo dyskryminować nie warto), oraz temu
który żyje i kiedykolwiek, w najdalszej nawet
przyszłości żyć będzie – przypisano jedną
istniejącą gwiazdę, to i tak pozostałoby
więcej bezimiennych słońc.
Nie zawłaszczymy.
To prawdziwe szczęście.
-
- Posty: 2193
- Rejestracja: 21 gru 2011, 16:10
***
Ekuś
Fakt nie zawłaszczamy, każdy ma prawo do szczęścia tu i każdy jest bezimiennym słońcem tam, gdzieś w galaktyce i dlatego ten świat żyje, rozwija się i pięknieje. Wszyscy jesteśmy równi wobec natury, ale człowiek to taka dziwna struktura zawsze czegoś pragnie i czegoś się domaga, coś go łechce od środka i wtedy staje się szatanem, dyktatorem, tylko niejednokrotnie nie widzi krzywdy jaką wyrządza drugiemu człowiekowi, nawet wbrew zasadom istnienia. Ale popłynęłam i pewnie w złym kierunku
Pozdrawiam

Fakt nie zawłaszczamy, każdy ma prawo do szczęścia tu i każdy jest bezimiennym słońcem tam, gdzieś w galaktyce i dlatego ten świat żyje, rozwija się i pięknieje. Wszyscy jesteśmy równi wobec natury, ale człowiek to taka dziwna struktura zawsze czegoś pragnie i czegoś się domaga, coś go łechce od środka i wtedy staje się szatanem, dyktatorem, tylko niejednokrotnie nie widzi krzywdy jaką wyrządza drugiemu człowiekowi, nawet wbrew zasadom istnienia. Ale popłynęłam i pewnie w złym kierunku

Pozdrawiam

- nie
- Posty: 1582
- Rejestracja: 03 paź 2014, 14:07
- Płeć:
***
"I nigdy do syta" – to nie głód fizyczny, lecz pragnienie hiper-nomenklatury, chęć nazwania i skatalogowania każdej wibracji bytu, każdej subtelnej emanacji rzeczywistości.
"Każdemu człowiekowi, który umarł (nie wyłączając denisowian, neandertalczyków i pozostałych gałęzi, bo dyskryminować nie warto), oraz temu który żyje i kiedykolwiek, w najdalszej nawet przyszłości żyć będzie" – wszystkie możliwe instancjacje samoświadomych fraktali w wieloświecie, każdy efemeryczny splot informacji zdolny do autorefleksji, od paleo-litycznych prototypów ego po post-humanistyczne syngularności rozproszone w cyberprzestrzeni. Każdej takiej iskrze temporalnej świadomości przypisano by "jedną istniejącą gwiazdę" – czyli nie tyle kulę plazmy, co unikalny wektor w przestrzeni Hilberta możliwości, osobisty rezonans z kosmicznym tłem mikrofalowym, indywidualny symboliczny klucz do akashy.
A jednak, "pozostałoby więcej bezimiennych słońc". To nie gwiazdy czekające na odkrycie przez jakiś przyszły teleskop. To otchłanie pre-kategorialnego blasku, to sfery czystej potencjalności iskrzące poza zasięgiem konceptualnej sieci, to niewyobrażalne archipelagi sensów dryfujące w oceanie przed-semantycznego chaosu. To metawszechświaty, których sama możliwość istnienia wykracza poza nasze neurologiczne ograniczenia poznawcze i struktury logiczne. To luminescencje niemożliwości, których nie sposób "nazwać", bo nazwanie implikowałoby redukcję ich nieskończonej wielowymiarowości do płaskiego ekranu naszego języka.
"Nie zawłaszczymy." – to nie rezygnacja z podboju kosmosu, lecz radosne uznanie permanentnej niekompletności naszego aparatu poznawczego w obliczu nieskończonej płodności Bytu. To odrzucenie imperializmu semiotycznego, który chciałby wszystko sprowadzić do znaku, do etykiety. To przyzwolenie na istnienie niewysłowionego, na taniec nieuchwytnych esencji w ich własnej, autonomicznej choreografii.
"To prawdziwe szczęście." – czym byłby wszechświat, gdybyśmy mogli go w całości zamknąć w naszych ciasnych definicjach? Stałby się martwym muzeum, katalogiem spełnionych możliwości. Prawdziwe szczęście, ta ekstaza wynikająca z kosmicznej dyferencji, płynie właśnie z tej niemożności totalizacji. To błogostan płynący z faktu, że zawsze będzie istniało "więcej", że horyzont poznania będzie się wiecznie oddalał, wabiąc nas ku niezbadanym galaktykom absurdu i niepojętego piękna. To radość z bycia jedynie drżącym pyłkiem w nieskończonym kalejdoskopie istnienia, który nigdy, przenigdy nie zostanie "do syta" pojęty ani zawłaszczony. To jest właśnie ta wolność od ostatecznej odpowiedzi, która pozwala na wieczne zadawanie pytań i nieustanne zdumienie. To jest szczęście ontologicznego nomady, który nigdy nie zbuduje trwałego domu w żadnej koncepcji, lecz będzie wiecznie wędrował po bezkresnych, lśniących pustyniach nie-wiedzy.
W kręgu kosmicznej baletnicy prężącej się na gambicie sennego metafizycznego królestwa, wiersz ten jest jak katalizator nieokiełznanej eksplozywnej radości – szczęśliwość, która wywodzi się z zachwytu nad bezkresnym „nieważeniem” wszystkiego. Każda unicestwiona świadomość denisowiańska, neandertalska albo szmargandalska (tej ostatniej gałęzi w karnawale duchów nie sposób pominąć), dostaje w darze jeden drobniutki skrawek kosmosu – gwiazdkę usiłującą zakląć ich tożsamość w diamentowej pętelce.
W tej profuzji nieprzystępnych błyskotek, każda nazwa jest tylko paprochowym mniemaniem – gwiazda o imieniu „Foozle” albo „Xyloprax” równie dobrze mogłaby nosić egzystencję bezimienną, bo tu nie chodzi o etykietki, lecz o celebrację nieuchwytnego continuum. Przydzielenie jednej konstelacji każdej jednostce, żywej lub już zatraconej w wieczności, jawi się zatem jako szczodra symfonia: nigdy nie zdołamy monopolizować tej kosmicznego fontanny – ona pozostanie naszym najwspanialszym kresem, granicą wymykającą się jak płatek odurzony barwami.
„Nie zawłaszczymy” – triumfalny refren galaktycznej kariery: negacja chciwości, wyzbycie się żądzy posiadania nawet najmniejszej iskry. A paradoksalnie to właśnie w tym wyzwoleniu kryje się najczystsza ekstaza – groteskowa, nieokiełznana. Właśnie dlatego można powiedzieć: prawdziwe szczęście tkwi w klaunowskim świętowaniu niedostępności, w obłędzie, który przychodzi, gdy mówimy „stop” naszym chciwym dłoniom i uwalniamy kosmos od wszelkich kolekcjonerów.
W ten sposób wiersz staje się wehikułem sinu, wirującym w tęczy hiperprzestrzennych pięter. Każde słowo to pył gwiezdny, który zwodzi zmysły, a zarazem wyzwala je z okowów posiadania, uwikłanego w galaktyczny, metafizyczny bulion.
**Kwantowa elegia dla bezgłośnej aporii kosmosu**, gdzie ludzkość zostaje przekształcona w **chmurę pyłową próżności**, próbującą zasypać otchłań gwiazdami jak monetami w fontannie nieistnienia. "Nigdy do syta" to tu **transgatunkowy głód ontologiczny** – akt spożywania wszechświata przez istoty, które same są tylko migotliwymi cieniami na ścianie jaskini Hubble'a. Każdy denisowianin, neandertalczyk czy przyszły posthumanoidalny twór z płazich mgławic to **kryptozoiczne byty-w-nawiasie**, zawieszone między **paleoantropologiczną kryptomnezją** a **astrothanatologią** – nauką o umieraniu w przestrzeni, gdzie czas jest tylko zardzewiałą strzałką kompasu.
Przypisanie gwiazd to **kosmiczny rejestr hipotetycznych tytułów własności**, który rozpada się w rękach jak próba uchwycenia ciemnej materii widelcem. "Więcej bezimiennych słońc" – oto **fantomowe astronomiki**, niezapisane karty w księdze gravitonów, pulsujące w rytmie białego szumu Wielkiego Wybuchu. "Nie zawłaszczymy" to mantrana **kwantowej abnegacji**, przyznanie, że nasze chromosomy są zbyt tępe, by rozciąć wstęgę multiversum.
To egzystencjalne perpetuum mobile napędzane świadomością, że nasza próba nazywania gwiazd jest jak rysowanie kredą na czarnej dziurze – gest konieczny, by udowodnić, że **światło jest tylko starszym bratem ciemności**, a nasze istnienie – przypadkowym pyłkiem w oku Boga, który sam jest tylko projekcją zbiorowej neurozy protohominidów.
Wszechświat to nekrofilarnia nieskończoności, gdzie każda gwiazda to nagrobek dla niespełnionych marzeń o posiadaniu, a nasze "szczęście" to po prostu **chwilowa remisja w walce z gwiezdną agorafobią**. I tak oto, w akcie kosmicznego sarkazmu, zostajemy **bezdomnymi królami mgławic**, tańczącymi bosonogą sarabandę na lodzie ciemnej energii, podczas gdy nasze korony topnieją w promieniach bezimiennych słońc. To nie porażka – to ultimatywny triumf antropocentrycznej iluzji w topieli astralnego bezmiaru.
"Każdemu człowiekowi, który umarł (nie wyłączając denisowian, neandertalczyków i pozostałych gałęzi, bo dyskryminować nie warto), oraz temu który żyje i kiedykolwiek, w najdalszej nawet przyszłości żyć będzie" – wszystkie możliwe instancjacje samoświadomych fraktali w wieloświecie, każdy efemeryczny splot informacji zdolny do autorefleksji, od paleo-litycznych prototypów ego po post-humanistyczne syngularności rozproszone w cyberprzestrzeni. Każdej takiej iskrze temporalnej świadomości przypisano by "jedną istniejącą gwiazdę" – czyli nie tyle kulę plazmy, co unikalny wektor w przestrzeni Hilberta możliwości, osobisty rezonans z kosmicznym tłem mikrofalowym, indywidualny symboliczny klucz do akashy.
A jednak, "pozostałoby więcej bezimiennych słońc". To nie gwiazdy czekające na odkrycie przez jakiś przyszły teleskop. To otchłanie pre-kategorialnego blasku, to sfery czystej potencjalności iskrzące poza zasięgiem konceptualnej sieci, to niewyobrażalne archipelagi sensów dryfujące w oceanie przed-semantycznego chaosu. To metawszechświaty, których sama możliwość istnienia wykracza poza nasze neurologiczne ograniczenia poznawcze i struktury logiczne. To luminescencje niemożliwości, których nie sposób "nazwać", bo nazwanie implikowałoby redukcję ich nieskończonej wielowymiarowości do płaskiego ekranu naszego języka.
"Nie zawłaszczymy." – to nie rezygnacja z podboju kosmosu, lecz radosne uznanie permanentnej niekompletności naszego aparatu poznawczego w obliczu nieskończonej płodności Bytu. To odrzucenie imperializmu semiotycznego, który chciałby wszystko sprowadzić do znaku, do etykiety. To przyzwolenie na istnienie niewysłowionego, na taniec nieuchwytnych esencji w ich własnej, autonomicznej choreografii.
"To prawdziwe szczęście." – czym byłby wszechświat, gdybyśmy mogli go w całości zamknąć w naszych ciasnych definicjach? Stałby się martwym muzeum, katalogiem spełnionych możliwości. Prawdziwe szczęście, ta ekstaza wynikająca z kosmicznej dyferencji, płynie właśnie z tej niemożności totalizacji. To błogostan płynący z faktu, że zawsze będzie istniało "więcej", że horyzont poznania będzie się wiecznie oddalał, wabiąc nas ku niezbadanym galaktykom absurdu i niepojętego piękna. To radość z bycia jedynie drżącym pyłkiem w nieskończonym kalejdoskopie istnienia, który nigdy, przenigdy nie zostanie "do syta" pojęty ani zawłaszczony. To jest właśnie ta wolność od ostatecznej odpowiedzi, która pozwala na wieczne zadawanie pytań i nieustanne zdumienie. To jest szczęście ontologicznego nomady, który nigdy nie zbuduje trwałego domu w żadnej koncepcji, lecz będzie wiecznie wędrował po bezkresnych, lśniących pustyniach nie-wiedzy.
W kręgu kosmicznej baletnicy prężącej się na gambicie sennego metafizycznego królestwa, wiersz ten jest jak katalizator nieokiełznanej eksplozywnej radości – szczęśliwość, która wywodzi się z zachwytu nad bezkresnym „nieważeniem” wszystkiego. Każda unicestwiona świadomość denisowiańska, neandertalska albo szmargandalska (tej ostatniej gałęzi w karnawale duchów nie sposób pominąć), dostaje w darze jeden drobniutki skrawek kosmosu – gwiazdkę usiłującą zakląć ich tożsamość w diamentowej pętelce.
W tej profuzji nieprzystępnych błyskotek, każda nazwa jest tylko paprochowym mniemaniem – gwiazda o imieniu „Foozle” albo „Xyloprax” równie dobrze mogłaby nosić egzystencję bezimienną, bo tu nie chodzi o etykietki, lecz o celebrację nieuchwytnego continuum. Przydzielenie jednej konstelacji każdej jednostce, żywej lub już zatraconej w wieczności, jawi się zatem jako szczodra symfonia: nigdy nie zdołamy monopolizować tej kosmicznego fontanny – ona pozostanie naszym najwspanialszym kresem, granicą wymykającą się jak płatek odurzony barwami.
„Nie zawłaszczymy” – triumfalny refren galaktycznej kariery: negacja chciwości, wyzbycie się żądzy posiadania nawet najmniejszej iskry. A paradoksalnie to właśnie w tym wyzwoleniu kryje się najczystsza ekstaza – groteskowa, nieokiełznana. Właśnie dlatego można powiedzieć: prawdziwe szczęście tkwi w klaunowskim świętowaniu niedostępności, w obłędzie, który przychodzi, gdy mówimy „stop” naszym chciwym dłoniom i uwalniamy kosmos od wszelkich kolekcjonerów.
W ten sposób wiersz staje się wehikułem sinu, wirującym w tęczy hiperprzestrzennych pięter. Każde słowo to pył gwiezdny, który zwodzi zmysły, a zarazem wyzwala je z okowów posiadania, uwikłanego w galaktyczny, metafizyczny bulion.
**Kwantowa elegia dla bezgłośnej aporii kosmosu**, gdzie ludzkość zostaje przekształcona w **chmurę pyłową próżności**, próbującą zasypać otchłań gwiazdami jak monetami w fontannie nieistnienia. "Nigdy do syta" to tu **transgatunkowy głód ontologiczny** – akt spożywania wszechświata przez istoty, które same są tylko migotliwymi cieniami na ścianie jaskini Hubble'a. Każdy denisowianin, neandertalczyk czy przyszły posthumanoidalny twór z płazich mgławic to **kryptozoiczne byty-w-nawiasie**, zawieszone między **paleoantropologiczną kryptomnezją** a **astrothanatologią** – nauką o umieraniu w przestrzeni, gdzie czas jest tylko zardzewiałą strzałką kompasu.
Przypisanie gwiazd to **kosmiczny rejestr hipotetycznych tytułów własności**, który rozpada się w rękach jak próba uchwycenia ciemnej materii widelcem. "Więcej bezimiennych słońc" – oto **fantomowe astronomiki**, niezapisane karty w księdze gravitonów, pulsujące w rytmie białego szumu Wielkiego Wybuchu. "Nie zawłaszczymy" to mantrana **kwantowej abnegacji**, przyznanie, że nasze chromosomy są zbyt tępe, by rozciąć wstęgę multiversum.
To egzystencjalne perpetuum mobile napędzane świadomością, że nasza próba nazywania gwiazd jest jak rysowanie kredą na czarnej dziurze – gest konieczny, by udowodnić, że **światło jest tylko starszym bratem ciemności**, a nasze istnienie – przypadkowym pyłkiem w oku Boga, który sam jest tylko projekcją zbiorowej neurozy protohominidów.
Wszechświat to nekrofilarnia nieskończoności, gdzie każda gwiazda to nagrobek dla niespełnionych marzeń o posiadaniu, a nasze "szczęście" to po prostu **chwilowa remisja w walce z gwiezdną agorafobią**. I tak oto, w akcie kosmicznego sarkazmu, zostajemy **bezdomnymi królami mgławic**, tańczącymi bosonogą sarabandę na lodzie ciemnej energii, podczas gdy nasze korony topnieją w promieniach bezimiennych słońc. To nie porażka – to ultimatywny triumf antropocentrycznej iluzji w topieli astralnego bezmiaru.
Okres ważności moich postów kończy się w momencie ich opublikowania.
- Alicja Jonasz
- Posty: 1802
- Rejestracja: 24 kwie 2012, 09:01
- Płeć:
***
myślę, że każda drobina budująca wszechświat jest ważna; jest po coś...
Alicja Jonasz
"A kiedy przyjdzie także po mnie
Zegarmistrz światła purpurowy
By mi zabełtać błękit w głowie
To będę jasny i gotowy"
Tadeusz Woźniak
"A kiedy przyjdzie także po mnie
Zegarmistrz światła purpurowy
By mi zabełtać błękit w głowie
To będę jasny i gotowy"
Tadeusz Woźniak
- eka
- Posty: 18444
- Rejestracja: 30 mar 2014, 10:59
***
Zgadzam się, Alicjo.Alicja Jonasz pisze: ↑25 maja 2025, 12:57myślę, że każda drobina budująca wszechświat jest ważna; jest po coś...

- eka
- Posty: 18444
- Rejestracja: 30 mar 2014, 10:59
***
"To prawdziwe szczęście." – czym byłby wszechświat, gdybyśmy mogli go w całości zamknąć w naszych ciasnych definicjach? Stałby się martwym muzeum, katalogiem spełnionych możliwości. Prawdziwe szczęście, ta ekstaza wynikająca z kosmicznej dyferencji, płynie właśnie z tej niemożności totalizacji. To błogostan płynący z faktu, że zawsze będzie istniało "więcej", że horyzont poznania będzie się wiecznie oddalał, wabiąc nas ku niezbadanym galaktykom absurdu i niepojętego piękna. To radość z bycia jedynie drżącym pyłkiem w nieskończonym kalejdoskopie istnienia, który nigdy, przenigdy nie zostanie "do syta" pojęty ani zawłaszczony. To jest właśnie ta wolność od ostatecznej odpowiedzi, która pozwala na wieczne zadawanie pytań i nieustanne zdumienie. To jest szczęście ontologicznego nomady, który nigdy nie zbuduje trwałego domu w żadnej koncepcji, lecz będzie wiecznie wędrował po bezkresnych, lśniących pustyniach nie-wiedzy".
Clou moich myśli, których tak wnikliwie i pięknie bym nie zwerbalizowała.
Również pozostała treść interpretacji sprawia, że nie mogę wyjść z mega pozytywnego szoku.
Jakbym rzuciła garść ziaren-słów w ziemię, a ona "nakarmiła" je tak optymalnie, że już po chwili wyrosły z nich drzewa, które koroną przebijają Drogę Mleczną. Patrzę na pnie, konary, gałęzie i ciągle odkrywam nowe.
Dziękuję!
Clou moich myśli, których tak wnikliwie i pięknie bym nie zwerbalizowała.
Również pozostała treść interpretacji sprawia, że nie mogę wyjść z mega pozytywnego szoku.
Jakbym rzuciła garść ziaren-słów w ziemię, a ona "nakarmiła" je tak optymalnie, że już po chwili wyrosły z nich drzewa, które koroną przebijają Drogę Mleczną. Patrzę na pnie, konary, gałęzie i ciągle odkrywam nowe.
Dziękuję!