Pan doktor mówił długo i mądrze o jakiejś mnogości przeciw-ciał i o immunologii - niewiele z tego rozumiejąc (ten medyczny język) - popadłam w zamyślenie.
Głębokie.
No bo tak...
Skoro moja babcia była Polką i szlachcianką zarazem (raczej zaCHciankową, bo nie ma na to papierów) z białego dworku na Ukrainie (co się akurat zgadza) a dziadek tubylcem z domieszką krwi żydowskiej (w drugim pokoleniu), to już moja mama (rasowa brunetka) była mieszanką wybuchową.
Po niej to mam!
Lecę dalej - po skorzystaniu z oferty first minute (B.P. Gwiazdy Czerwone na Spiczastych Czapkach) osiadła (mikro-malizna) z całą rodzinką na stałe w docelowym miejscu podróży bieżeńców,
i w odpowiednim terminie poślubiła warszawiaka o pszenicznych włosach i błękitnych oczach (bardzo przystojnego, aczkolwiek z trudnym charakterem oraz ubogiego).
I tu wrócę do meritum - jak (z takim rodowodem) mogę nie mieć... tych... tam... przeciw-ciał?!
I co teraz będzie się dziać?!
O matko kochana!
Mam!
Spadkobierców ze strony dziadka odszukać mi trza.
Najlepiej w Uesa, bo tam to dopiero jest namieszane!
PS. Ale kiedy sięgnę jeszcze dalej, i pomyślę o ewentualnym zapatrzeniu się prapraprababci na jakiegoś Francuza - a Francuzi posiadali kolonie w Afryce - który latał wte i wewte za Napoleonem (poprzecznie), o Szwedach (co wzdłużnie), Turkach i Tatarach (co za jasyrem na oślep) - prostują mi się zwoje i parują szare.
Uff...
