— Wypiękniała mi ta puszcza, oj, wypiękniała! Zdaje się z dnia na dzień… — westchnął w zachwycie czarcik Olbina, wylegując się na niewielkiej polanie pośród kniei, którą był sobie upodobał jeszcze w czasach, kiedy obrastające ją drzewa sięgały mu ledwie pasa, a słońce, nieosłonięte czupryną ich koron, przyjemnie łaskotało go po kostropatym pysku. — Rozrosła się, rozkwitła, aż coś w piersiach łomoce niby ptak skrzydłami, kiedy zrywa się do lotu — dodał ze wzruszeniem i zerwawszy garść kraśnych jagód brusznicy, których tego roku cała obfitość pokrywała gęsto płożące się po ziemi krzewinki, począł się nimi objadać, a mlaskał przy tym, a mruczał i mrużył z rozkoszy ślepia, jakby nie leśne owoce smakował, lecz jakieś marcepany.
Miało diablisko powody, by się pysznić. W istocie, puszcza nigdy dotąd nie jawiła się piękniejsza ani też bardziej strojna niż tego właśnie roku. Gdzie byś nie spojrzał, tam mnóstwo dobra wszelakiego.
— I sam Lucyfer nie ma lepiej ode mnie — terkotał nasz wisus, mamlając jagody.
Czasem się skrzywił, rozgniótłszy zębem owoc niedojrzały, by po chwili znowuż się uśmiechnąć, błogo i słodko, a ptaki tak mu śpiewały, że nie wypowiem, lecz ty, drogi czytelniku, i bez tego wiesz, jaki to potrafi być cudny trel, jaki przepyszny koncert, jakie szczęście, kiedy, porzuciwszy codzienny zgiełk, siadasz w leśnej filharmonii i na skrzydłach ptasiej melodii przenosisz się w świat, gdzie nie ma wstępu ani smutek, ani ludzka zawiść, ani żadna inna zgryzota.
Ale cóż to! Orkiestra tak nagle ucichła? Urwał się ptasi trel stłamszony nagłą trwogą, umilkło brzęczenie owadów, zaś zwierzyna, która dotąd beztrosko pląsała wśród podszycia, poczęła w popłochu czmychać w mrok starodrzewu. Zapadła cisza, jakiej puszcza dotąd nie znała.
— Cóż to się dzieje?
Diablik zerwał się na nogi i węsząc wokół, starał się rozeznać w zagrożeniu. Niestety, choć węch miał nie byle jaki, innych woni, prócz tych znajomych, leśnych, nie wyniuchał.
— Coś jest nie tak… — szepnął zaniepokojony. — Musiało jakieś licho wleźć do kniei i teraz sieje zamęt. Przyjrzę ja się temu i nie odpuszczę łazędze, póki nie wróci się, skąd przyszedł — obiecał po trosze sobie, po trosze drzewom, które nie mogąc ruszyć się z miejsca za sprawą korzeni głęboko wrośniętych w ziemię, zbiły swe korony w tak szczelny baldachim, iż żaden słoneczny promień nie mógł się przez niego przebić.
Nastała wielka ciemność, zupełnie jak wtenczas, kiedy nocą gęstwina chmur zasłania gwiazdy i księżyc.
— Co u diaska? — warknął czarcik, próbując po omacku odnaleźć ścieżkę, którą był przylazł na polanę.
Niestety, znikła gdzieś w ciemności, a w jej miejsce wyrósł gęsty zagajnik buczyny upstrzony tu i ówdzie siewką dębu, sosny tudzież tarniny. Nasz wisus niespodzianie utknął w tym potrzasku i nim się zdołał z niego wygramolić, dobiegł go z puszczy łoskot złowróżbny. Olbina znał ten odgłos aż za dobrze, by go teraz puścić mimo uszu… Ech, nieraz już przyszło mu się z nim mierzyć! Ech, nie raz nie dwa powracał we śnie niby jakowaś zmora!
Drzewa widać wyczuły niepokój czarta, bo jęknęły głucho i wszystkie wraz zrzuciły liście. Pojaśniało wokół.
I wtenczas właśnie, w blasku słońca przenikającego przez bezlistne korony, wiadomym się stało, kto tak chrobocze w kniei, aż się szczecina na łbie jeży.
— Człowiek! — jęknął Olbina.
Nie ceregieląc się już z porciętami wczepionymi w ciernie tarniny, wyrwał się z zagajnika i pognał co sił w kulasach w stronę, skąd dobiegał łomot siekier, pił i toporów.
Za późno. Już pierwszy szereg buków, sosen i dębów z trzaskiem łamanych gałęzi padł na ziemię! Już gromada młodzików poległa przyciśnięta ciężarem olbrzymich pni swych rodziców! Już krzewinki jagód rozmaitych, ziół wszelakich, mchów i grzybów, których przecież cała obfitość w runie leśnym płozi się na pożytek zwierząt, rozwleczona we wszystkie strony, połamana, rozdeptana… Ach, nie wypowiem, ile przy tym bólu, ile rozpaczy braci i sióstr naszych najmniejszych! W jednym oka mgnieniu zaprzepaszczony dorobek tak wielu…
— O Boże! — zawył wściekle nasz wisus i już miał rzucić się między ludzi, by wydrzeć z nich dusze i ponieść w piekielną czeluść, gdy nagle poczuł na karku dotyk ciepłych rączyn.
Dotyk tak delikatny i czuły, kojący wszelki smutek, zdolny stłamsić każdy gniew, iż poznał go bez przeszkód.
— Jesteś, aniołku… — szepnął.
— Jestem, czarciku — ozwała się ta, której urokowi oprzeć się nigdy nie umiał.
Toteż i tym razem spokorniał od razu. Cała wściekłość uleciała, został w nim jeno bezbrzeżny żal i ból w piersiach tak potężny, iż z czarcich ślepiów pociekły łzy.
— To chłopi, których przygnała tutaj bieda. Ich żony i dziatki cierpią głód — rzekła anielica, ocierając mu pysk skrawkiem swej sukienki. — Zły pan, któremu ziemi pod uprawę wiecznie mało, przyobiecał im zyski z wykarczowanej puszczy. „Dam wam w zamian drewna na zimę”, ogłosił na kaliskim rynku. Co mieli zrobić? Porwali siekiery, piły i topory… Spójrz tylko na nich! Sama skóra i kości, a w chałupach nędza i choroby…
— A puszcza? Obiecałem jej strzec… — jęknął poczciwina. — Trzeba wieków, by ją podźwignąć!
— Nie frasuj się, czarciku — uśmiechnęła się doń przyjaciółka. — Moja już w tym głowa, by wilk był syty i owca cała. Zaczekajmy…
Czekali cierpliwie, a puszcza marniała w oczach. Chłopi, choć bez sił i w nędzy, pokrzepieni pańską obietnicą zysku siekli toporami bez ustanku. Drzewa padały z głuchym jękiem, a Olbina, widząc, jak mrą jedno po drugim, cierpiał niewyobrażalne męki i gdyby nie obecność anielicy, która sobie tylko znanymi sposobami gasiła w nim wrodzoną każdemu diabłu zapalczywość, pewnie już dawno zawlókłby dusze drwali do piekła, nie bacząc na ich żony i dziatki czekające w chałupach dziurawych niby sito.
Minęło wiele dni i nocy, aż wreszcie pan przybył na karczowisko. Siedział na swym rumaku, dumny, strojny w bogate szaty, otoczony świtą zbrojonych pachołków, i spoglądał z wysokości, a to na szmat ziemi wyrwanej puszczy przez rębaczy, a to na drewno ułożone w kupy, a to znowuż na wycieńczonych chłopów. Oni zaś, kłaniając mu się ostatkiem sił w pas, jeden przez drugiego poczęli dopominać się zapłaty.
— Umowy dotrzymam, jak przyobiecałem! Weźcie sobie sęki, nędzarze, mnie zaś niech przypadnie pozostała część dóbr! — rzekł do nich z pogardą i skinął na pachołków, by poczęli ładować drewno na wozy.
— Jakże to, panie? Sęki? Sękami mamy chałupy przysposobić do zimy, z sęków narzędzia wyrychtować? — jęknęli z trwogą chłopi, gdyż dopiero teraz pojęli, że dziedzic ich oszukał.
Panek nie miał litości nad nimi. Roześmiał się jeno głośno i zawrócił konia w miejscu na znak, że sprawę uważa za zakończoną. Na tę właśnie chwilę czekała anielica.
— Działaj, mój czarciku! Ten panek zaprzepaścił swoją szansę! — zawołała tak hardo, aż się sam Olbina zdziwił.
Nie miał jednak czasu, by rozkminiać postępek przyjaciółki. Musiał działać jak najszybciej, gdyż duszyczka dziedzica gotowa uciec z puszczy, a wtenczas dorwać ją, byłaby to wielka sztuka. Podobno po dziś dzień smaży się w piekielnym kotle dręczona przez zgraję czartów, ale to już inna opowieść…
Wróćmy na porębę, gdzie czarcik Olbina postanowił za garść dukatów odkupić od chłopów kupę sęków, którymi zapłacił im szalbierz za ciężką pracę. Potem zaś, gdy już nacieszyli się bogactwem, ogłosił, iż za przyzwoleniem strażnika lasu mogą pobudować z drewna solidne chałupy na polanie, na której zwykł polegiwać i smakować jagody brusznicy.
— Tam będzie wam najdostatniej! — rzekł i czmychnął w krzaki.
Wieś powstała cudna. Nazwano ją Sobiesękami na pamiątkę opisywanych tu wydarzeń.
Ciekaw jesteś pewnie, co czarcik zrobił z sękami, które był odkupił od nędzarzy za garść dukatów. Otóż, powtykał je w ziemię! Nie inaczej! Wyrosła z nich piękna puszcza, w której po dziś dzień mieszka czarcik.
Z chęcią odwiedza go tam przyjaciółka anielica, gdyż ona wie najlepiej, ile miłości mieści się w sercu naszego diablika.
KONIEC
-
- Nasze rekomendacje
-
-
UWAGA!
JEŻELI JESTEŚ ZAREJESTROWANYM UŻYTKOWNIKIEM I MASZ PROBLEM Z LOGOWANIEM, NAPISZ NAM O TYM W MAILU.
[email protected]
PODAJĄC W TYTULE "PROBLEM Z LOGOWANIEM"
-
- Słup ogłoszeniowy
-
-
Demokracja jest wtedy, gdy dwa wilki i owca głosują, co zjeść na obiad.
Wolność jest wtedy, gdy uzbrojona po zęby owca może bronić się przed demokratycznie podjętą decyzją.
Benjamin Franklin
UWAGA!
KONKURS NA TEKST DISCO POLO ROZSTRZYGNIĘTY!
Jeżeli tylko będziecie zainteresowani, idea konkursów powróci na stałe.
A oto wyniki
JAK SIĘ PORUSZAĆ POMIĘDZY FORAMI? O tym dowiesz się stąd.
Baśń o tym, jak czart Olbina podźwignął puszczę
- Alicja Jonasz
- Posty: 1765
- Rejestracja: 24 kwie 2012, 09:01
- Płeć:
Baśń o tym, jak czart Olbina podźwignął puszczę
Alicja Jonasz
"A kiedy przyjdzie także po mnie
Zegarmistrz światła purpurowy
By mi zabełtać błękit w głowie
To będę jasny i gotowy"
Tadeusz Woźniak
"A kiedy przyjdzie także po mnie
Zegarmistrz światła purpurowy
By mi zabełtać błękit w głowie
To będę jasny i gotowy"
Tadeusz Woźniak
- eka
- Posty: 18257
- Rejestracja: 30 mar 2014, 10:59
Baśń o tym, jak czart Olbina podźwignął puszczę
Zawsze normalnie cudowną nagrodą są dla mnie, skromnego wyrobnika pióra, Twoje opowieści, Alicjo. Dziękuję, z olbrzymim długiem, bo tej wiary w dobro, sprawiedliwość, ład po prostu, ja niczym nie odpłacę.
Przepiękna opowieść porządkująca mi świat. Pożądany świat.

Przepiękna opowieść porządkująca mi świat. Pożądany świat.

- Alicja Jonasz
- Posty: 1765
- Rejestracja: 24 kwie 2012, 09:01
- Płeć:
Baśń o tym, jak czart Olbina podźwignął puszczę
no czytałam całkiem niedawno kolejne fragmenty prozy tego bardzo skromnego wyrobnika pióra

eko, dziękuję, że czytasz te bajdy



pozdrawiam

Alicja Jonasz
"A kiedy przyjdzie także po mnie
Zegarmistrz światła purpurowy
By mi zabełtać błękit w głowie
To będę jasny i gotowy"
Tadeusz Woźniak
"A kiedy przyjdzie także po mnie
Zegarmistrz światła purpurowy
By mi zabełtać błękit w głowie
To będę jasny i gotowy"
Tadeusz Woźniak