
Kto tęsknił choć raz, wie, jak potężne bywa to uczucie. Diabeł Olbina przekonał się o tym na własnej skórze. Zacznijmy jednak tę opowieść od początku, czyli od dnia, kiedy posłana przez Boga na Ziemię anielica, właścicielka wielu niezwykłych przymiotów, widząc, co czart wyprawia nad Prosną, jak szarogęsi się, psoci i figluje, tak mu rzekła:
— Olbino, twierdzisz, że jesteś mistrzem zła, lecz wiedz, iż cokolwiek złego czynisz w tej kniei, ja mam moc przeciwstawienia się temu… Nie ma bowiem zła, którego nie zdołam zwyciężyć dobrem!
— Zmierzmy się zatem, kto z nas skuteczniejszy! — zaproponował nasz wisus, ciesząc się, iż po wiekach gnuśnienia na bagnach wreszcie będzie mógł się wykazać.
— Dobrze… — zaszczebiotała anielica ciepłym, aksamitnym głosem, tak cudownym, iż diabła przeszył dreszcz, jakże niepodobny do tych, którymi karmił się na co dzień, czyniąc zło. — Ty pierwszy popisz się swym talentem z piekła rodem, potem zaś wkroczę ja… — dodała z uśmiechem, po czym usiadła na brzegu rzeki i podwinąwszy sukienkę, uszytą na miarę z najdelikatniejszej niebiańskiej materii, poczęła nurzać stopy w chłodnej, przejrzystej wodzie.
Nuciła przy tym jakowąś piosenkę, która niosła się po puszczy jak niesie się pierwszy wiosenny trel ptaków – słodki i lekki, budzący we wszystkich stworzeniach nadzieję.
Diabeł oniemiał, bowiem nigdy, jak żyje na bagnie, takowych cudów nie słyszał, ani tym bardziej nie widział, toteż nie wzbraniał uszom chłonąć melodii, a ślepiom sycić się widokiem śpiewaczki. Najsampierw zerkał na nią ukradkiem, niby od niechcenia, potem zaś patrzył coraz śmielej, aż w końcu przyłapał się na tym, iż nie mocen jest oderwać wzroku od jej świetlistej postaci otulonej pasmem włosów niby srebrzystym szalem. I byłby pewnie trwał w tym letargu wiek cały albo i dłużej, gdyby nie modra fala, która, wzbudzona zapewne pląsem świętych stópek radośnie taplających się w rzecznym nurcie, chlusnęła mu prosto w pysk. Odskoczył niby od wody święconej.
— Cóż aśćka czynisz? — parsknął.
Anielica wzruszyła obojętnie ramionami i rzekła:
— Ty jeszcze tutaj, diable? Zabieraj się waść do roboty!
Zabrał się, a jakże! Dotknięty do żywego lekceważącym tonem jej głosu, chwycił cebrzyk i zanurzając go raz za razem w rzecznej toni, począł z zapalczywością wychlustywać wodę z koryta między prastare dęby, buki i sosny. Niechybnie zatopiłby całą puszczę, gdyby w porę nie spostrzegł, iż daremnie się trudzi. Prosna bowiem, miast wyschnąć, płynęła dalej wartkim nurtem, unosząc to, co napotkała na drodze! Uniosła również wszystką czarcią wściekłość… A kiedy tej zabrakło, Olbina ujrzał ogrom zła przez siebie poczynionego. Jak okiem sięgnąć, rozciągało się bajoro. Drzewa, do niedawna jeszcze piękne i ogromne, nie znajdując oparcia w bagiennym gruncie, najsampierw zrzuciły liście, później zaś poczęły padać jedno po drugim. Puszcza umierała.
— Teraz kolej na ciebie, aniele! Ratuj ten las mocą dobra, jak przyobiecałaś! — zawołał, lecz miast aksamitnego głosu budzącego weń przyjemne dreszcze, posłyszał jeno echo, które powtarzało jego własne słowa.