#14
Post
autor: Alicja Jonasz » 25 lut 2023, 12:31
fr.5
- Jestem najogromniejszym i najsilniejszym drzewem w puszczy! - odpowiadał dąb, chyląc ku przyjaciółce jeden ze swych konarów, tak, iż niteczki gałęzi przyozdobione delikatnymi liśćmi zanurzały się w przejrzystej tafli i głaskały ją czule. - Rozkażę wiatrowi, aby wygładził twe fale...
- Niedługo nadejdą upały... Słońce wysuszy moje koryto - skarżyła się rzeka. - Będziemy musieli się rozstać, kochany...
- Nie pozwolę słońcu na to! Osłonię cię przed jego palącymi promieniami! - wołał zrozpaczony, potrząsając gęstą koroną. - Nigdy się nie rozstaniemy...
I jakby na potwierdzenie tych słów rozkładał grube konary tak szeroko, iż sięgały niemalże przeciwległego brzegu rzeki. Plątanina konarów, gałęzi i liści tworzyła nad przejrzystą taflą szczelny baldachim, przez który nie miał prawa przeniknąć nawet najmniejszy promyk słońca.
- Zimno mi... - kaprysiła, gdy cień spowijał jej nurt.
Czasem wyrzucał sobie, że jest zbyt szorstki i nie umie dbać o nią wystarczająco dobrze. Stawał się wówczas smutny i milczący, choć puszcza wokół tryskała kaskadą radosnych barw, woni i dźwięków. Zdawał się tego nie dostrzegać. Za to całymi godzinami mógł patrzeć na tańczące nad wodą ważki, ławice ryb przemykające tuż pod powierzchnią, tudzież owady muskające odnóżami przejrzystą taflę.
Jej plusk rozlegający się w ciszy nocy był najmilszą melodią, jaką kiedykolwiek słyszał. Zasypiał ukołysany, by o brzasku dnia ujrzeć ją znowu.
- Jesteś piękna - szeptał z zachwytem, gdy zrzucała szatę utkaną z mgły i stroiła się w słoneczny blask, a zwierzęta żyjące w puszczy spieszyły zewsząd, by sycić się jej świeżością.
Nadeszło upalne lato. Dni wydłużyły się, noce zaś stały się krótkie. W palących promieniach słońca rzeka zwęziła swoje koryto, oddając je we władanie nadbrzeżnym trzcinom, wśród których gromadnie uwijało się wodne ptactwo, tudzież brzęczący rój owadów.
- Jesteś taka krucha... - wzdychał z bezsilności dąb, widząc, jak ukochana z dnia na dzień traci siły.
I choć starał się ochronić ją przed słońcem, szeroko rozpościerając swe potężne konary, nikła w oczach, aż stawała się niepozorna, ledwie widoczna wśród obficie obrastających ją trzcin i sitowia. Wówczas mocno wczepiał się korzeniami w jej muliste dno, ufając, iż w ten sposób zatrzyma ją na zawsze blisko siebie, na przekór nieznośnej spiekocie i podmuchom suchego wiatru, na przekór bezlitosnemu upływowi czasu, który przecież już raz odebrał mu to, co najdroższe - ukochaną matkę.
Gdy nadchodziły jesienne deszcze, a wraz z nimi do rzeki wracało życie, obydwoje płakali ze szczęścia. Wszak wreszcie mogli być razem bez strachu, że coś ich nagle rozdzieli, pozostawiając w sercach tylko ból i rozpacz. Radości i czułym rozmowom nie było więc końca. On obdarowywał ją co dzień złocistym bukietem liści, tudzież naszyjnikiem z połyskujących w słońcu żołędzi, ona zaś starym zwyczajem szeptała mu najpiękniejsze opowieści zasłyszane od mijanych po drodze drzew, wodnych ptaków i zwierząt, a także tajemniczych dwunożnych istot, których podobno całe gromady wędrują ze słonecznego południa na północ, ku nieznanemu morzu, szlakiem zwanym w ich narzeczu "bursztynowym".
- Czasem zatrzymują się nad moim brzegiem, aby odpocząć i napoić strudzone konie - mówiła. - Do późna w nocy biesiadują przy ogniu i śpiewają pieśni, a jedna pieśń piękniejsza od drugiej...
- Jedna pieśń piękniejsza od drugiej... - powtarzał dąb, zachęcając przyjaciółkę, by mu zanuciła którąś.
Śpiewała chętnie, on zaś nie mógł nasycić się jej śpiewem. Jednakże najbardziej lubił słuchać opowieści o wydarzeniach, których sama była świadkiem, opowieści potoczystych i rzewnych, jakich wiatr ani obłoki płynące po niebie nie znały.
W ten właśnie sposób poznał historię płonącego kamienia nazywanego przez ludzi jantarem bądź bursztynem, którego liczne bryłki, wyrzucone na brzeg przez morskie fale w czasie sztormu, znalazł swego czasu pewien rzymski kupiec. Gdy wracał do ojczyzny, aby ofiarować ten niezwykły skarb swej ukochanej, na karawanę napadli zbójcy i poczęli siec podróżnych tak zapamiętale, iż wkrótce na placu boju ostał się jeno dzielny kupiec. Walczył jak niedźwiedź, lecz kiedy zrozumiał, iż żywy z tej potyczki nie ujdzie, postanowił zatopić bursztyn w rzecznych odmętach.
- Nim strzała przebiła serce młodziana, skarb skrył się w mej głębinie... - zaszemrała cicho rzeka, a dąb, wzruszony smutnym losem kupca, rozpłakał się rzewnie...
Alicja Jonasz
"A kiedy przyjdzie także po mnie
Zegarmistrz światła purpurowy
By mi zabełtać błękit w głowie
To będę jasny i gotowy"
Tadeusz Woźniak