• Nasze rekomendacje
  •  
    UWAGA!
    JEŻELI JESTEŚ ZAREJESTROWANYM UŻYTKOWNIKIEM I MASZ PROBLEM Z LOGOWANIEM, NAPISZ NAM O TYM W MAILU.
    [email protected]
    PODAJĄC W TYTULE "PROBLEM Z LOGOWANIEM"
     
  • Słup ogłoszeniowy
  •  
    Demokracja jest wtedy, gdy dwa wilki i owca głosują, co zjeść na obiad.
    Wolność jest wtedy, gdy uzbrojona po zęby owca może bronić się przed demokratycznie podjętą decyzją.

    Benjamin Franklin

    UWAGA!
    KONKURS NA TEKST DISCO POLO ROZSTRZYGNIĘTY!

    Jeżeli tylko będziecie zainteresowani, idea konkursów powróci na stałe.
    A oto wyniki



    JAK SIĘ PORUSZAĆ POMIĘDZY FORAMI? O tym dowiesz się stąd.
     

Zaistnienia

Wiadomość
Autor
Awatar użytkownika
eka
Posty: 18257
Rejestracja: 30 mar 2014, 10:59

Zaistnienia

#11 Post autor: eka » 13 paź 2024, 12:15

Równanie


Niepodważalny wzór układał się przed nadgarstkiem. Z prostej matematyki chceń naiwnych, z potwierdzeń dotyku – przyciągał tatuaż doskonały, nie do usunięcia.
Unosiliśmy się, a w rozświetlonych głowach materia świata gubiła swoje ołowiowe ciężarki. Lot, lot, lot. Puch, puszek, puszeczek ponad skrą i krą, i przepaścią.
Po paru miesiącach bateria słonecznego zegara zapytała:
– Jesteście pewni? Doładujcie. Bardziej.
A czym można bardziej? Pod każdym nerwem usiadło pytanie. Konfirmacja biegała między nami, prosząc, pokazując palcem: o tu, i tam, i nad, i pod, i w ogóle skopać, udusić niepewność, zatłuc sadystę różnicującego miejsce oraz bieg... i naprawdę płakała w nocy na środku innych, niespokojnych snów. Budziła.
Dla niej więc poranna zawierucha w pościeli, dla niej wspólna kaskada pod prysznicem, jeden kubek kawy, jeden nóż, chleb, kość gryziona z dwóch stron naraz, szpik. Oczy w oczach, a we wzorze ledwo zauważalna zmiana. Znak równości nieznacznie gubił równoległość.
Godziny pytań, doby zaprzeczeń, malejące dni.
I...
Szron falsyfikacji na ustach. Słony proch, pył szary, nie gwiaździsty (ale przecież wytrzymamy).
W oczach zimne soczewki (gubione za lustrem), ramoneska (czarna), glany (na pokaz), w głowie kastet (uschła obrączka zielonej trawy). Równoległość – mrozu.
Strach.
Inne jezioro w twoim, inne w moim. Jak? Mylenie imion w szarych uskokach fal. Zmiany, zmiany. Słońce – plagiat. Księżyc – imitacja, słowa i słowa – kalki, rytm – surogat. Siwa atrapa światła, zaćmienie nad wzorem. Sześćset sześćdziesiąta szósta podróba uśmiechu. Dość.
Wpadanie (jednoczesne) w niekończącą prośbę kołatki. Niezdrapane biele. Riffy (tęskniące) po tysiąckroć z pudła. Ból – doładowanie.
Głaskanie nagiej ściany. Łzy.
Równanie. Ja i ty.
My.

Awatar użytkownika
eka
Posty: 18257
Rejestracja: 30 mar 2014, 10:59

Zaistnienia

#12 Post autor: eka » 13 paź 2024, 12:22

Nie zostawiaj kruchych śladów


Wszechświat hołubi silnych, dlatego ich kochamy, to żałosna konieczność.
Słabość – w każdej skali – kończy się bezradnym rozproszeniem.
***
Tak.
Kiedy czerwień kąsa wargę, tańczą krople krwi.
Światło przyrasta zielenią.
Czerń to lancet.
W rozerwanej klatce żeber bezgłośnie eksplodują tony szarości. Pchają w oczy wykręcone kręgosłupy.
Oddychaj, bo nie zawsze cieknie powietrze. Idziesz po jego milczeniu.
Apokalipsa ma kolor popiołu.

Awatar użytkownika
eka
Posty: 18257
Rejestracja: 30 mar 2014, 10:59

Zaistnienia

#13 Post autor: eka » 13 paź 2024, 12:32

Glissando


Przechodziło jednostajnym rytmem przez minima i wybuchające przestrzenie, mrok i światło. Niewpisane w prawa natury, przenikało korzenie światów i zalewało wzrosty przedpierwszą barwą brzmienia.
NadEon struny ustanowił się przed Początkiem.

Pierwszego stycznia roku 2023 ucichły sondy na obrzeżach i wewnątrz Układu Słonecznego. Następnie wirującym szronem pokryły się soczewki teleskopów, lunet, lornet, lup, okularów i mikroskopów. W kolejnej nanosekundzie zdechła cyberprzestrzeń. Sieć radiowo-telewizyjna. Świat stracił swoje dodatkowe oczy. A potem oślepło każde widzące stworzenie.

Lecz odbierając wzrok, Przybyłe wyostrzyło rytm trwania i pewność nieodwracalności Zmiany. Do żadnej paniki w ekosystemach nie doszło. Wszystko co pojedyncze wchodziło głęboko w siebie, zbiorowe wiązało się bardziej. Na kroplach rosy, kałużach, jeziorach, rzekach i oceanach kołysały się istnienia ponownie powołane do życia.
Lodowce i pustynie zasiedliły płody wyobraźni. Oddychając, wszyscy ci bohaterowie z gliny i kamienia, z kartek, klisz, płócien i gier, wreszcie poczuli swój byt.
Cokolwiek kiedykolwiek tu zaistniało, obficie karmione barwą dźwięku, już nie pragnęło wyjść poza swój rozmiar.

Skanowanie Systemu trwa.

Awatar użytkownika
eka
Posty: 18257
Rejestracja: 30 mar 2014, 10:59

Zaistnienia

#14 Post autor: eka » 14 paź 2024, 16:45

GPS

– po co zawróciłeś – zapytał Głos – wpisano wam kierunek i ląd

– to głupek – odezwało się Potężniejsze od każdego końca
i początku

nie żałowali człowieczka gdy sechł na lichej tratwie
z pragnienia miłości jaśniejszej od swojej

i tak marł marł na słonych pastwiskach
aż umarł

_________________________________




Jak jest?


Różnice są najważniejsze, powołują do istnienia mury.

Wszędzie, w każdej istniejącej fali podtrzymującej światy, wszechwiedząca Myśl westchnęła.
Samowystarczalność jej samotności, choć okrutna, była jedyną gwarancją niekończącej się opowieści. Tworząc przestrzenie i czasy, obdarowując je hojnie, doskonałości bez granic zawsze im poskąpi.
Nic jej nie grozi, zawiera wszystko.
Czy możliwe są do pomyślenia... dwie zwalczające się Wieczności?
 
A kim jest ten, który Myśl opowiada?
Może ją ustanawia nad rzeką pod mgłą.

(2013 -2023)

Awatar użytkownika
eka
Posty: 18257
Rejestracja: 30 mar 2014, 10:59

Zaistnienia

#15 Post autor: eka » 17 paź 2024, 15:21

Proza



Czwarty nieczuły ja



„Niebieskie słoneczniki są na wyciągnięcie ręki.”– tym razem głośno, z namaszczeniem, Autor powtórzył (nie tylko pomyślał) podrzucone przeze mnie zdanie i zabawnie mrużąc oczy, umieścił je na stronie. Ćwok, nie miał żadnych skojarzeń poza jednym oczywistym. W peerelu „Słoneczniki” van Gogha wisiały niemal nad każdym tapczanem lub obok meblościanki. Ale tak prędko jak powiązał, równie szybko myśl wyeliminował. Kiczowate reprodukcje z niebieskością nie miały nic wspólnego, ewentualnie tło. Tego faktu był pewien.
Zrezygnowany brakiem innych skojarzeń wyszedł na taras. Sierpniowe niebo, kipiące dalekim światłem gwiazd, nie dało mu szansy na wyciszenie myśli. Przyćmił je kilkusekundowy huk wystrzałów i narowisty rozkwit fajerwerków. Niebieskie były i kształtem zbliżone do korony słonecznika. Skąd ta zbieżność – mruknął.
Pozostało mu mieć nadzieję, że młoda, utalentowana bohaterka lepiej poradzi sobie z owym tajemniczym zdaniem niż Olek, narrator. Rozpisze je, zrozumie, błyskotliwie dookreśli. Zdecydowanie nie powinna nosić okularów, żadnych protez dla moich bohaterów, tym bardziej dla niej, być może przyszłej wszystkowiedzącej – postanowił. Ale czy wystarczą jej zdrowe i błękitne oczy?
Zaskocz mnie dziewczynko... uśmiechnął się nieznacznie.

Kiedy ta niekumata pisarzyna, pan Autor, odchodzi od laptopa, pierwszy swój akapit zaczyna od zdania: Na razie muszę być sama.
Ale to niemożliwe dziewczyno o oczach tak błękitnych, że od ich spojrzenia niebieścieją pola słoneczników. Przecież wiesz, jeśli dalej piszesz:
Ci, którzy nas kochali, nie odejdą, jeśli tak bardzo mocno ich brakuje. Gdy w żałobie serca niemal umieramy... dotykają, tulą, mówią do nas, uprzedzając przed powtórnym zniknięciem, że zapamiętamy jedynie fakt rozmowy oraz najważniejszą informację.
Widzisz starszego, uśmiechniętego mężczyznę, który od kilku minut stoi przy ławeczce nieruchomo jak posąg? Albo tę młodą kobietę w czarnej sukience pchającą wózek na ścieżce? Przystanęła, ale nie schyla się do maleństwa, patrzy przed siebie, jej twarz promienieje, choć po policzku spływa łza. Zastyga. Powietrze pachnie skoszoną trawą. Płuca nie muszą oddychać. W tętnicach spokój. Groby pustoszeją...

Prawda, że pisanie dobrze jej idzie? Nasz Autor też zadowolony. Sądzi, że mi zabrakłoby kobiecej delikatności w kreśleniu tej sceny. No nie! Teraz naprawdę grubo przesadza zryty beret! Chce w ogóle wyeliminować mnie z dalszej części tekstu?!
– Palant! – warczę w stronę mego potencjalnego zabójcy.
Nie zdaje sobie sprawy z wagi mojej obecności. Pustak, debil, troglodyta bez cienia szacunku dla mnie. Nie trzeba zaliczyć wielu pozycji z teorii literatury, by wiedzieć, że ja, to ja, pastewny buraku, jestem ci niezbywalnie niezbędny. Intuicję pana Autora zagłusza maniakalne techno na słuchawkach. Podryguje, główką kręci, żongler mdłego świata. Żywi i umarli bohaterowie przechodzą przez ogród. Brakuje deszczu. Blakną słoneczniki.

Czujecie mnie? No proszę ja ciebie Autorze, ona tak, a czemu ty nie? Nie mam na nią żadnego wpływu, jeśli coś mogę, to inspirować wyłącznie ciebie, obrzydliwcze, dłubiący w nosie. Ale mi się egzemplarz trafił! O losie niewdzięczny, takiego średniaka mi wyznaczyłeś, dlaczego? A może toto banalne mnie oszukuje, czuje a nie pokazuje? He, he... aktorzyna? Nie... na pewno nie.
Zuch dziewczyna, nie boi się, w pierwszej osobie wymyka się panu leniwemu. Jak tylko dziad zaśnie, skrob, skrob, skrobie pióreczkiem. I jak ładnie, ech ty, śpij całodobowo, żeby dziewczyna się rozpisała. Co jej po twoich kulkach smarczanych? Pierdoło ty! Do kąta, marsz! Na nic wciskanie mojego ja w twoją zakutą pałę. No szlag, narratorka się w końcu doczeka mojego statusu samodzielnego AUTORA, przejmie ją jeden z moich wrogów i... znowu będę ten gorszy. Awruk, awruk, awruk! Siedzi i patrzy tępo w tekst, i nie wierzy własnym niedomytym oczom niedouk z Berdyczowa.
Można, kuźwa? Można się sobie dziwić w labiryncie linijek. Ogarnij sens, słoneczniki więdną!
Nie tylko słowa prowadzą.

Ta młoda pinda wciąż się kręci w tekście, dołki pod nim kopie. A on czuje się bardzo samotny, mając wroga pod zdaniem. Kolejny fragment nie naszej produkcji, więc cierpi. Czemu? Ja przecież nic takiego nie czuję. Nigdy nie wiem, czy jestem nim, czy on jest mną, dziwny znak równości między nami. Oszukuje, myli tropy. Albo robię to ja. Kreator jego zjebanego życia. I swojego też, beznadzieja.
Cierpiąc, być może uciekł od bólu w moją bezpardonową jaźń, ale dlaczego jestem pewien, że go wymyśliłem?
Jakby nie było powinno być raźniej. Ja mam jego, on ma mnie. Może jednak wie? I ukrywa prawdę przede mną. Który z nas byłby wtedy pierwszym? Ani on, ani ja. Autor niestety rządzi. Durna kreatura. Dlatego nosimy to samo imię - Aleksander.

Kiedy ja, AUTOR, na niebiesko barwię słoneczniki, kukiełki zamieniają swój świat w pole bitwy, czyli jest dobrze. Przestałeś im być potrzebny, Autorze. Pij i klnij ile chcesz, ile możesz. Aha, przyszedł rachunek za prąd. Zapłać.

Awatar użytkownika
eka
Posty: 18257
Rejestracja: 30 mar 2014, 10:59

Zaistnienia

#16 Post autor: eka » 17 paź 2024, 15:24

Mokry targ

– Niedawno oskórowane, pani Han.
– Chcę zupełnie świeże, panie Wu.
– Pani wybierze.
– O, ten!
– Ten?
– Nie, ten bardziej rudy.
– Dobre oko, bo młodszy jest. Pani chwilę poczeka.
Pani czeka, a pan tasakiem oddziela ogon i miauczącą głowę od reszty. Kiedy sprawnie ściąga futro, pani Han myśli o zakupie szczeniaków. Są takie ruchliwe i bardzo apetycznie wyglądają, a najważniejsze, że mają duże oczy. Tatko uwielbia psie gałki duszone w czosnkowym sosie. Pani Han jest dumna ze swojego ojca pisarza. Jego powieści są znane na świecie. Pan Wu patroszy kota. Pani Han głaszcze szczenięta po głowie.
Wezmę jeszcze te trzy maluchy, panie Wu.

Awatar użytkownika
eka
Posty: 18257
Rejestracja: 30 mar 2014, 10:59

Zaistnienia

#17 Post autor: eka » 23 paź 2024, 16:50

Sprzedawca snów

Miasteczko - ani lepsze, ani gorsze od setek mu podobnych - śmiało się ze starszego pana w cylindrze, tudzież jego skąpych bokobrodów, starannie przystrzyżonego wąsika i czerwonej muchy na czarnym podkoszulku. Biały, letni garnitur leżał na nim świetnie, zapewne szyty na miarę. Chude i bose stopy mężczyzny, dopełniające nietypowy wizerunek, mnożyły drwinki na starym rynku, czyli tam, gdzie stał od rana do wieczora.
Przekonał do siebie, kiedy młoda wdowa zaczęła się uśmiechać. Ba, nawet bywać w kinie i na koncertach organizowanych przez miejscowy Dom Kultury. Szybko zauważono, że kobieta wieczorem podchodziła do handlarza snów, wyjmowała piątaka i siadała na rozkładanym plastikowym krześle. Między jego siedziskiem a oparciem widniał napis: Sens ma sen za złotych pięć!
Szczupła dłoń, ozdobiona starczymi plamami, inkasowała ustaloną kwotę, następnie podawała kartkę formatu A4 z listą snów na sprzedaż. Śliczna wdowa wskazywała paluszkiem wybrany, mistrz ceremonii dotykał jej czoła, ust, serca i uśmiechał się serdecznie. Szczyptę tajemniczego proszku wcierał zawsze najpierw w lewą, później prawą skroń kobiety. Stała się jego żywą reklamą, wypiękniała. Jej śladem poszła bliższa i dalsza rodzina, sąsiedzi, współpracownicy.
Reklamacji nigdy nie było. A chętnych na dobre sny przybywało. Kiedy nawet burmistrz przełamał swój sceptycyzm i wieczorem, jako ostatni, zaraz po dyrektorze jedynego liceum w mieście, odwiedził handlarza, stało się jasnym, że proceder starszego pana nie jest oszustwem, hipnozą, tanim chwytem, przekrętem. Wszystkim śniło się to, co wybrali, o czym marzyli. Miłość, bogactwo, władza, zemsta, lot na Karaiby, na Księżyc.
Handlarz podnosił cenę systematycznie, po pięciu miesiącach stawka urosła do pięćdziesięciu złociszy. Pracował piętnaście godzin na dobę. Zjeżdżali się chętni z całego powiatu, później województwa, ba, samej stolicy. Czekał na finał.
Życie wokół i daleko dalej powoli zamierało. Ludzie pozbawiali się oszczędności, wyprzedawali majątki, zadłużali w zagranicznych bankach. Kupowali sny całodobowe. Później całomiesięczne, całoroczne, dożywotnie.
Kiedy wszyscy posnęli, sprzedawca snów obudził młodą wdowę, zaniósł do ostatnio nabytego białego, królewskiego merca i odjechał.
Świat spał. Nie zauważył.

Awatar użytkownika
eka
Posty: 18257
Rejestracja: 30 mar 2014, 10:59

Zaistnienia

#18 Post autor: eka » 24 paź 2024, 16:00

Janka


– Musisz wreszcie poznać prawdę. – Ściszam głos, bo czas przejść do szczegółów. – Grabarz późnym wieczorem przypomniał sobie o niezamknięciu cmentarnej kaplicy. Kilka godzin po pochówku twojej babci wrócił, mimo że bał się okropnie. Na szczęście nie stchórzył. Wiesz, całkiem nieźle zarabiał, gdyby Janecki rano odkrył, że drzwi są otwarte, straciłby robotę, a twoja mama...
Milknę. O metr odległe, czterdziestoletnie, szare źrenice chudej kobiety z ogoloną czaszką zwężają się niczym u kocura, podrażnionego perspektywą walki.
– Nie przerywaj, tato.
– Miała zdrowe płuca, dziecinko.
– No i? O czym ty pierdolisz... płucka mamusine, czarne tatusine, trala lala.
– Janka!
– Tomasz, sto razy ci to mówiłem. T jak tragarz, o jak ospa, m jak mydło, a jak areszt, sz jak szambo, racz zapamiętać staruszku: To – masz! Pomyl się jeszcze raz i mnie, kurwa, nie zobaczysz na pewno. Jaki żałosny dupek z ciebie – śmieje się głośno – tu wszyscy wiedzą, a ty obchodzisz ten fakt ogródkami, kocham cię ojczulku, ale, kurwa, nadal bez wzajemności.
Odchyla się z krzesłem od stolika, kładzie dłonie na czoło i wolno je przesuwa po łysej czaszce, bardzo wolno, aż do białej nasady karku z siną błyskawicą, cały czas patrząc mi spokojnie w oczy. Czuję, że wszyscy nas obserwują. Duszę się, muszę wyjść na powietrze, a nie mogę wstać, gdy wali pięściami w moje obolałe plecy.
– Inhalator – charczę.
Odskakuje ode mnie. Tu? – wskazuje palcem aktówkę.
Kiwam głową, na klapę marynarki cieknie z ust strużka szarej wydzieliny. Czerwone nitki wyraźnie odcinają się od tła chusteczki. Ciemność.

Z więziennego ambulatorium wychodzę, kiedy już nie ma szans na pociąg, a autobus odpada. Jak nic klaustrofobia i kolejny atak kaszlu. Idę za milczącym strażnikiem. Prostokątny, duży plac z trzema wydzielonymi spacerniakami. Mury, mury, a na nich hektary zrolowanej siatki. Jej porąbany świat, który opuści za dekadę. Zamiast drzwi masywna krata, trzask, długi korytarz, wszędzie kamery, czuję lustrujące oczy. Trzask, trzask, trzask - kolejne kraty. Opuszczam budynek, wychodzę na zewnętrzny dziedziniec. Znowu mur, potężny, na nim rosną trzy rzędy zaostrzonych, stojących na baczność metalowych prętów, szczelnie przeplecionych siatką, a za nimi ulica wolnych ludzi.
Jeszcze cztery strome schodki do dużej wartowni, dwie kraty (trzask, trzask) na ostatnim korytarzu i finał. Prostokątna bramka – wykrywacz metalu. Strażnik wręcza mi przepustkę i cofa się do chorego, wypaczonego świata. A mnie przejmuje młody mundurowy, mam zawrócić i przejść bramkę bez teczki. Zawsze to samo. Odkładam wysłużoną aktówkę, idę, bramka piszczy. Patrzę pytająco, zapominając o przyczynie.
– Odłóż pan kulę.
Opieram ją o ścianę i kuśtykając, przechodzę bramkę w ciszy. Uff... Podaję przepustkę młodemu funkcjonariuszowi. Biorę kulę.
– Pan otworzy teczkę.
Upokarzający moment, zaciskając zęby, walczę z zacinającym się suwakiem. A on czeka, młody, co z tobą, pomóż człowieku. Kula coraz mocniej wrzyna się w pachę, gdybym usiadł, byłoby łatwiej.
– Da pan.
Mocuje się. Pozwalam sobie na uśmiech. Rzuca:
– Trzeba będzie rozciąć.
– Tnij pan.

**

Cześć!
Janka, niedługo zostaniesz sama. Leżę w tym samym hospicjum, gdzie w sierpniu odeszła do nieba Twoja Mama. Przed śmiercią prosiła, abym Ci wyjawił, co przeżyła. Już nie przyjadę, bo chyba wykituję przed kolejnym widzeniem. List dostaniesz jeszcze za mojego życia. Zadzwoń, jeśli będziesz miała chęć pogadać, przecież wychowawca Ci pozwoli.
Janka, to nieprawda, że dziadkowie zmarli w tygodniowym odstępie z powodu zapalenia opon mózgowych, musisz wiedzieć, że wymyślonego specjalnie dla Ciebie. Naprawdę to było tak.
Babcia Krysia zmarła podczas porodu Twojej Mamy, a dziadek Michał powiesił się parę godzin po jej pogrzebie.
Płaczącą Mamę znalazł grabarz. Dziadek Michał położył Ją wśród wiązanek kwiatów i palących się zniczy. Zawinął w ciepły kocyk, i na nasze szczęście grabarz bał się Janeckiego, kierownika cmentarza, więc wrócił zamknąć kaplicę. Usłyszał płacz. Najpierw uciekł, ale groźba utraty pracy kazała mu się cofnąć. Nieskładnie piszę, ale mam nadzieję, że wszystko zrozumiesz.
Janecki mieszkał w domu sąsiadującym z cmentarnym murem. Grabarz poszedł do niego. Spili się tej nocy, a żona Janeckiego zajęła się Mamą. Mieli ósemkę własnego przychówku, więc kiedy odszukanie rodziny dziadków okazało się niemożliwe – rozumiesz, niełatwa sprawa krótko po wojnie – Janeccy przekazali Mamę do sierocińca prowadzonego przez zakonnice. To był najzimniejszy, najbardziej okrutny okres Jej życia. Zapytałaś kiedyś, dlaczego nie chodzi do kościoła i z jakiego powodu Ciebie nawet nie ochrzciła. Zbierała razy, karne głodówki, upokorzenia pod krzyżem. Janka, Twoje więzienie to niemal pikuś z Jej sierocińcem.
Kiedy zabiłaś, próbującego Cię zgwałcić gliniarza, w Mamie coś pękło. Zaczęła bać się wszystkiego, nawet mnie. Codziennie przeklinała tego grabarza. Janka, to nie tak, że Ciebie obwiniam za Jej śmierć, umarła na raka.
Proszę, zrób to dla Niej, bądź porządnym człowiekiem i kiedy wyjdziesz, zapal znicz choć raz w roku. Syn Janeckiego dalej mieszka obok cmentarza, wskaże Ci kwaterę, pochowałem Mamę tam, gdzie leży babcia Krystyna. Chciała tego. Mówiła, że stamtąd nie powinna się oddalać.
Dom sprzedałem, kasę przelałem na konto, w testamencie jesteś jedynym moim spadkobiercą. Po odsiadce zgłoś się do notariusza Martyniuka, II piętro, Słowackiego 15.
Trzymaj się, kocham Cię Janka!

***
Przez kraty wraz z listem wylatuje na betonowy dziedziniec cały dobytek osadzonej. Kiedy oddziałowa otwiera celę, Janka stoi golusieńka z taboretem w uniesionych rękach.
Funkcjonariuszce udaje się uchylić.

Awatar użytkownika
eka
Posty: 18257
Rejestracja: 30 mar 2014, 10:59

Zaistnienia

#19 Post autor: eka » 31 paź 2024, 13:45

Zbrodnia i sen


Na katedrze, oparty o metalowy pręt biurowej lampki, stał tomik mordercy. Środek białej okładki anektowały trzy czarne litery tytułu. Równie intensywnie, ciut niżej, czerń znaków tworzyła literacki pseudonim mojego ucznia, a dla mężczyzn siedzących w ławkach znaną im ksywę zioma spod celi. Wzięłam tomik i podniosłam na długość wyciągniętej ręki:
– Panowie, do piór! Warto! W necie egzemplarze „Nocy” Andrzeja chodzą za trzysta, a nawet trzysta pięćdziesiąt złotych. Nobliści mogą o takich kwotach tylko pomarzyć. Miłosz i Szymborska odpadają w przedbiegach. Sława i kasa jest na wyciągnięcie ręki, spróbujcie i wy.
– Pani profesor, a o czym pisać? Zresztą my ledwo wyrabiamy się z tym, co pani nam zadaje na weekend – jęknął Marek, syn Jeremiego. – Pracujemy od szóstej do drugiej, obiad na kuchni, kwadrans na ogarnięcie i prowadzą do szkoły.
– W dni robocze nawet nie łapiemy się na spacerniak, a na celi światło gaszą o jedenastej! – Markowi przyszedł w sukurs Antoni, syn Ryszarda, skazany za powieszenie brata.
– Okey, ale weźcie pod uwagę, że mało który literat utrzymuje się z pisania. Większość pracuje, mają rodziny na głowie i podatki do odprowadzenia. Skądś musi być brana kasa również na waszą naukę. Ejże, panowie, przecież pisarzom o wiele trudniej znaleźć czas! A wydają systematycznie, niektórzy nawet dwie książki w roku.
– Pani zawsze musi nam wypominać bycie na garnuszku, tfu, porządnych obywateli?! – z irytacją w głosie odezwał się, jak zawsze bez wstawania z ławki, nadpobudliwy, chudy rudzielec, który tak przedstawił się na pierwszej lekcji: – Jerzy, syn Romana, nieuleczalny kleptoman. Proszę nie zostawiać nic na biurku.

Kusiłam, zawalając długi, czarny blat tym co potrzebne i niepotrzebne do zajęć. A skórzanej torebki po prostu było mi wstyd zabierać na przerwę. Docenili ryzyko i zaufanie, nasze relacje od początku określiłabym jako zadowalające. Mogłam im nawrzucać, byle za prawdę. Nigdy nic nie zginęło. Honor skazanych i katedra, taa... dobry tytuł na powieść – przemknęło przez głowę.
– Jerzyk, możesz społeczeństwu spłacić dług wartościową książką! – drążyłam temat.
– Nie opłaca się – warknął. Jedna powieść, jeszcze nie sława. A do siedzenia nad tysiącem kartek cierpliwości nie mam. Nie ten mental, pani.
– Jedna dobra powieść lepsza od kilkudziesięciu wymęczonych i za chwilę zapomnianych. Pamiętacie „Buszującego w zbożu” Salingera? Albo „Wichrowe Wzgórza” Brontë? A na pewno, bo gorąca dyskusja tu była, szokującą relację piętnastoletniej Christianny „My, dzieci z dworca ZOO”, spisaną przez dziennikarzy. Wszyscy ci pisarze są autorami jednej książki. Dostojewski ma też niewiele powieści w dorobku. Panowie, kto sprawdzi ile?

Jakże przyjemnie dla belferskiego ucha zaszeleściły kartki podręczników.
– Dziesięć! – krzyknął Antek, aktualny prymus.
– No widzisz Jerzy? – raptem dziesięć, a sława wieczna. A najbardziej znana to?
Niemal wszystkie ręce podniosły się do odpowiedzi. Dwa tygodnie temu miałam pietra, przystępując do analizy „Zbrodni i kary”. Niepotrzebny stres, poszło jak w normalnej szkole. Wiedzieli, czym jest dobro i zło. Żaden nie próbował usprawiedliwiać Raskolnikowa, przynajmniej w mojej obecności.
– Dzisiaj kończymy omawianie, a pod koniec zajęć poznacie temat rozprawki, uwaga, do oddania najpóźniej za tydzień, czyli w kolejny czwartek.
Cichy jęk rozległ się po sali, lecz żaden głośno nie zaprotestował. Wiedzieli, że testy i pisanie prac traktowałam śmiertelnie poważnie, jak absolutnie konieczny trening przed biegiem do maturalnej mety.
– Przemku, podejdź tablicy.
Najstarszy uczeń w klasie, siwiejący syn Adama, pięćdziesięciolatek, szybko podniósł się z krzesła. Sam z siebie nigdy nie zabierał głosu, wyłącznie groźba jedynki aktywizowała jego narządy mowy, ale na tablicy pisał chętnie i o niebo staranniej ode mnie.
Do końca odsiadki brakowało mu dekady. I raczej nie miał szans na wokandę ze względu na drastyczność popełnionej zbrodni. Zadźgał i poćwiartował swoją dziewczynę, kiedy odeszła, by związać się z innym.
Miał zawsze chłodne, zdystansowane spojrzenie. Teraz z kredą w dłoni spokojnie stał przed tablicą. Chwile mijały, a Przemo nie reagował, cisza go nie deprymowała. Android, nie człowiek, kuźwa. Przewracałam więc dalej kartki rozkładu nauczania, udając, że szukam tematu dzisiejszej lekcji.
– Pisz! Motyw snu w „Zbrodni i karze” – rzuciłam z wyczuwalną irytacją w głosie. Może ostry ton, a może nieprzychylne spojrzenie, jakie mu posłałam, sprowokowały pytanie:
– Chce pani wiedzieć, o czym ja śniłem po wszystkim?
Oczy miałam pewnie jak spodki, bo uśmiechnął się nieznacznie i omiótł spojrzeniem pozostałych czternastu kolegów.
– Wy też chcecie? Mam mówić?

Tu się nie mówiło o swoich czynach skutkujących wyrokiem, co najwyżej z rzadka rzucało cyfrą paragrafu. Długo nie wiedziałam, zresztą wiedzieć nie chciałam, za co siedzą. Znajomość ich przewin i zbrodni akurat nie ułatwiała nauczania, wręcz odwrotnie. W szkole za murami osadzeni pragnęli normalności, zatarcia piętna czynów choćby na kilka godzin. My z wolnego świata też. Niepisany, wewnętrzny regulamin był honorowany przez obie strony. Jedynie gady, tak między sobą określali mundurowych, nie stosowały się do niego. Służba z własnej inicjatywy informowała, kogo przyszło nam uczyć.
Ściszyłam głos:
– Naprawdę chcesz, Przemku?
– Tak.
– Chuju złamany, nie będę tego kurwa słuchał! – wrzask, przewrócone krzesło i huk kopniakiem zatrzaskiwanych drzwi określiły stopień wzburzenia kleptomana, który po pijaku zabił troje dzieci, wjeżdżając na przystanek.
Oniemiałam, do tej chwili w mojej obecności żaden nie pozwolił sobie na wulgaryzm lub samowolne wyjście z klasy. Wahałam się, czy mam biec za uciekinierem, czy bez zawiadamiania oddziałowego normalnie, jakby nic wyjątkowego nie zaszło, kontynuować lekcję.
– Pani się nie denerwuje, odpali się w kiblu i wróci – powiedział, podnosząc krzesło zbiega, najmłodszy w klasie, dziewiętnastoletni Adrian, syn Krzysztofa, mój nowy uczeń. Drugą klasę ukończył w zakładzie poprawczym o zaostrzonym rygorze.
– Adrian, sprawdź, gdzie poszedł i zaraz mi tu wracaj! – poleciłam, zdenerwowana niczym debiutantka w roli wychowawcy.

Miałam nadzieję, że po gwałtownej reakcji Jerzego przeszła mu ochota na zwierzenia. Zresztą... tak naprawdę to przede wszystkim bałam się własnych emocji, rzuciłam więc szybko:
– Kto przypomni treść pierwszego snu Raskolnikowa?
Ale Przemo nie odpuścił:
– To była najgorsza rzecz, jaka mnie w życiu spotkała, wie pani, jak to jest bać się zasnąć?
Milczałam. Bez pardonu wrzucił w ciszę nasyconą obawą i chorą ciekawością. Odwlekając decyzję, patrzyłam na zakratowane okno osłonięte blendą. Szarość powoli wytrącała lęk.
– Nie wiem, powiedz, ale...
– Spokojnie, nie powiem tego, czego akurat się pani boi. Mogę?
Miałam nadzieję, że oszczędzi drastycznych szczegółów. Bo niby jak miałabym zareagować? Śmieszną w tej sytuacji belferską reprymendą? Świętym oburzeniem? Impuls pchnął mnie na koniec sali, gdzie poczułam się bezpieczniej. Teraz przed sobą miałam plecy uwięzionych i pytającą twarz syna Adama.
Skinęłam głową.
– Kiedy skończyłem z Elwirką, zadekowałem się na daczy byłego szefa. Wyleciał z żoną na dwa miesiące do Stanów. Na legalu wszedłem, dał klucze, żeby podlewać trawnik i grządki. Zgromadziłem żywność, kilka wagonów fajek i trochę wódy. Miałem tam spędzić kilka dni, aż do czasu wywiezienia z kraju przez kumpla, tirowca. Był w szoku, kiedy zapukałem wieczorem i powiedziałam, że ukatrupiłem Elwirę. Ale zrozumiał, jego też zdradziła i rzuciła baba, wcześniej czyszcząc wspólne konto do zera. Suka nie żona.
Niestety, zmienili mu grafik, kurs do Mediolanu był dopiero pod koniec miesiąca, więc musiałem czekać. Umówiliśmy dzień i godzinę spotkania niedaleko od jego bazy. Z Mediolanu miałem lecić do Tunezji, gdzie mieszkał wujo, a stamtąd...
Przerwał, do klasy wszedł Adrian.
– Juras powiedział, że zaraz wróci, a oddziałowego nie ma na korytarzu – uspokoił.

– Stamtąd chciałem przedostać się do RPA, na drugi koniec świata. Naiwny to był plan, teraz wiem. Pierwszego wieczoru nie mogłem zasnąć, przewracałem się z boku na bok. O trzeciej w nocy padłem na wyro. Dwie godziny później byłem strzępem samego siebie. Serce mi waliło, ręce drżały, sen był straszny. Ale to tylko sen, wiadomo – mara, tak wtedy pomyślałem. Bałem się bardziej tego, że już znaleźli Elwirę i mnie szukają. Piłem i nie pamiętam, kiedy ponownie zasnąłem. Kilka godzin na pewno minęło.
Sen wrócił. Znowu wychodziłem z mojego mieszkania na ciemną klatkę. Zupełnie pustą ulicą dotarłem na przystanek, i tak jak poprzednio od razu podjechała piątka. Nikogo w środku nie było. Wsiadłem i zaczęło robić się dziwnie. Autobus stanął przy parkowej fontannie, a z tego miejsca jest może ze sto metrów, tak prosto przez park, do domu Elwiry. Kierowca kazał wysiąść.
Chciałem uciec, lecz nogi nie słuchały. Szły same i już widziałem werandę, i matkę Elwiry na wózku. Od wypadku była sparaliżowana od pasa w dół. Patrzyła na mnie z takim smutkiem, że rozrywało od środka. Ze wszystkich sił chciałem odwrócić głowę. Na nic, jakby ktoś włożył w imadło. Nawet powiek nie dało się zamknąć. Musiałem patrzeć prosto w te oczy. To było jak...
Zamilkł. Przejechał obiema rękami po wciąż bujnej czuprynie, nasyconej srebrnymi nitkami. Zaraz potem pojawił się charakterystyczny dźwięk wyłamywanych palców niczym seria szybkich i krótkich strzałów.

– I po każdym zaśnięciu mój koszmar się powtarzał. Wytrzymałem ponad dwie doby bez snu. Po raz pierwszy od wielu lat zacząłem się modlić, ale nic to nie dało. Wariowałem, te blizny – odsłonił rękaw koszuli – są mi pamiątką.
Dziesięć dni po śmierci Elwiry, poszedłem na żywca. Chciałem jej matkę błagać o wybaczenie, ale gdy dotarłem, nikogo nie było, parę razy obszedłem wszystkie okna, długo waliłem w drzwi.
Zauważył mnie sąsiad i zadzwonił po psy. Było trzeźwienie, później zeznania na dołku. I wielka ulga. W areszcie sen mi odpuścił. Mam nadzieję, że już nigdy... Na rozprawie ani razu nie spojrzałem na matkę Elwiry, nie byłem w stanie, przeprosiłem ją, patrząc w okno. To trudne... wiem, za co tu jestem, godzę się na wszystko, zasłużyłem. Zakaszlał. Mogę wyjść do toalety, pani profesor?
– Idź.
W drzwiach zderzył się z Jerzym, prowadzonym przez oddziałowego.
– A ten miał pani zgodę na wyjście z klasy? – zapytał mundurowy, wskazując na Jurka.
– Miał panie oddziałowy, miał.
– Jest prośba. Mogłaby pani skończyć lekcję już teraz? Szef dzwonił, że jestem potrzebny do zmiany. Jutro mogę ich odprowadzić pół godziny później.
– W porządku, mi pasuje. A wy – zwróciłam się do klasy – zróbcie notatkę o snach Raskolnikowa, jutro sprawdzę!
Wiedziałam, że ich nie ocenię. Czułam, że historia syna Adama zadziałała na pewno mocniej, niż by to zrobił, mógł zrobić, najstaranniej omówiony wątek oniryczny.
Z tą pewnością, gdy ucichły kroki na korytarzu, zamykałam na klucz wysoką kratę.

Awatar użytkownika
eka
Posty: 18257
Rejestracja: 30 mar 2014, 10:59

Zaistnienia

#20 Post autor: eka » 05 lis 2024, 12:05

Wypadki nad Krwą


Mury od początku chciały pomagać. Aktualnie wielkouchym gackom, niezdefiniowanemu robactwu i sinym porostom. Kłaczkowate żerowały w pobliżu ciemnego otworu, który bynajmniej nie był owocem sił natury w niemal idealnie pionowej skarpie. Przy odrobinie wyobraźni mógł przypominać stare obramowanie nietypowych drzwi. Na wyszczerbionym progu, zasiedlonym przez trawy, z niemałym trudem wyrosły tego lata łodygi wrotycza, przy okazji maskując ciemne wejście. Zielicho walczyło, nie poddając się szarpiącym wichrom i kwaśnym deszczom.
Skarpa stu siedmioma metrami opadając w szerokie wody Krwy, kiedyś stanowiła ścianę koryta świeżo polodowcowej rzeki. Od początku – bezimiennej. Nieśmiertelny podmuch niezmiennie się wzruszał, wspominając jej spieniony nurt i nieustępliwość mierzoną w tysiącleciach.
Wlatując między ściany korytarza, pachniał świeżym powietrzem i jeśli tylko zdążył, opowiadał mu o starym i nowym świecie. Umierał dość szybko w zakrętach ciemnicy, ale i przybywał równie nagle, reinkarnując się z połogu niewidzialnej wieży ciśnień, tam, gdzieś wysoko nad rzeką.

Korytarz, choć zadowolony z otworu wybitego pod koniec wojny przez burząco-odłamkowy pocisk artyleryjski, nie czuł się komfortowo. Wcześniej mijał sekundy w ciemności bez natężania myśli. Teraz swobodnie lustrując rozległe łąki – hojny dar prarzeki, nie był w stanie zobaczyć ani środka, ani własnego końca. Nietoperze twierdziły, że korytarz skręca, kluczy i wraca do otworu. W każdym punkcie jest swoim epilogiem i prologiem jednocześnie – powiedziałby krytyk, ale nie tutejsze nieoczytane gacki. Słowo labirynt też było im obce, starym murom również. Echolokacja nie pozwalała nietoperzom błądzić w ciemności, korytarzowi brakowało elementarnej wyobraźni wsobno-przestrzennej.
W swoim nieokreśleniu coraz częściej czuł się nieswojo.

Mury mgliście pamiętały Początek.
Zaledwie jego rosnący ciężar. Bogowie zniknęli dawno. Został dotyk bezpiecznego spoiwa i wpojona duma z wytrzymałości. Samotne i pokruszone cegłówki były takie bezbronne. Korytarz przeklinając czas, szczerbił się i upuszczał nieforemne kawałki materii, a one wciąż wzdychały na myśl o powrocie do pionu lub w półkolistość stropu, czyli tam, gdzie najczęściej gnieździły się kolonie nietoperzy.
Instynkt rodzicielski powstał razem z korytarzem. Mury muszą chronić, otaczać bezpieczeństwem i zamykać jak ramiona matki. Tutaj z trzech stron powstrzymywały nieustępliwy napór ziemi, dając tym samym świadectwo swojemu pojęciu (nie przez siebie wymyślonemu) i to od wielu, wielu zim. Latające ssaki nie syczały z niepokoju. Ale wszystko mutuje. Korytarz w głębi ziemi też.

Świat murów się zmieni. Nakarmi strach i pożądanie. Głód i feromony. Altruizmy i egoizmy. Plan życia. Niekończąca się wojna wszystkiego ze wszystkim nie może siebie spalić na fabularnej panewce historii, skrzącej się osnowie z przeciwieństw.

*

Krzyk!
Lot wzdłuż stromej ściany.
Panika na chwilę przed wbiciem w lustro wody.
W korytarzowym prześwicie ona, a ich dwóch. Tylko patrzą.
Drżą tylko.
Krzyk po wynurzeniu.
Beznamiętny wir wkręca niżej i niżej ciało kobiety.
Sznur okręca nogi.
Cii... będzie dobrze, odpocznij.

Najmłodsza z grupy opuszczając się jako ostatnia, odpada od skarpy. Połączona pięciometrową liną z chromą brzózką, zostaje wchłonięta przez wiry i niechętnie wypluta w nurt.
W przeciwieństwie do niej, topielicy, w czepku urodzonej trójce udało się przerzucić nogi przez otwór prowadzący w głąb korytarza. Na kotwice wybrali lepsze drzewka. Obecnie priorytetowym zadaniem jest ściągnięcie niewysokich iglaków do rzeki, więc odwiązują się i szarpią liny. Każdy swoją. Mocno, kilkanaście razy pod rząd. Korzenie karłowatych sosen, usadowione w kruszącej się ziemi, kapitulują. Iglaki z krawędzi spadają, ciągnąc za sobą jasne sznury. Szybciej, szybciej – ponaglają ludzie, odprowadzając je wzrokiem aż do zakrętu rzeki. Ślady po ryzykownej metodzie ucieczki z pogórza nad Krwią giną po kilku minutach. Nurt tu przyspiesza, rzeka schodzi po depresji, adoptując wyrwane drzewka, porzucone białe warkocze i jedno bezwładne ciało dziewczyny.

Zmęczeni ocaleńcy siadają naprzeciw wejścia, lecz nie dany im odpoczynek. Zrywają się. Murami targa potężny wstrząs. Obciążeni wielkimi plecakami z trudem biegną w chłodną ciemność. Gdy podłoże się stabilizuje, rękoma instynktownie zakrywają głowy. Kilkaset par nieopierzonych rękoskrzydeł jednocześnie wprawia się w ruch. Są ponad uciekinierami, obok ich twarzy i poniżej linii szyi. Muskając przerażonych swym zwielokrotnionym ciałem, przemieszczają się w kierunku odwrotnym do wybranego przez ludzi. Po niemiłosiernie długiej chwili gacki wylatują na zewnątrz skarpy. Pierwszy raz za jasnego dnia w ich ssaczym życiu. Oślepione nie tylko słońcem, szukają schronienia na przeciwległym brzegu Krwy.
Porosty nie czują powagi zdarzenia. Robactwo wypełza z miniaturowych kryjówek i rozbiega się po wymurowanym podłożu podziemnej fortyfikacji.
Cisza dziwi się sobie samej.
I wtedy wrotycz wraz z ukruszonym progiem spada w stumetrową przepaść.

ODPOWIEDZ

Wróć do „eka”