• Nasze rekomendacje
  •  
    UWAGA!
    JEŻELI JESTEŚ ZAREJESTROWANYM UŻYTKOWNIKIEM I MASZ PROBLEM Z LOGOWANIEM, NAPISZ NAM O TYM W MAILU.
    [email protected]
    PODAJĄC W TYTULE "PROBLEM Z LOGOWANIEM"
     
  • Słup ogłoszeniowy
  •  
    Demokracja jest wtedy, gdy dwa wilki i owca głosują, co zjeść na obiad.
    Wolność jest wtedy, gdy uzbrojona po zęby owca może bronić się przed demokratycznie podjętą decyzją.

    Benjamin Franklin

    UWAGA!
    KONKURS NA TEKST DISCO POLO ROZSTRZYGNIĘTY!

    Jeżeli tylko będziecie zainteresowani, idea konkursów powróci na stałe.
    A oto wyniki



    JAK SIĘ PORUSZAĆ POMIĘDZY FORAMI? O tym dowiesz się stąd.
     

Przeczytałabym wszystko jeszcze raz

Opowieści pisane prozą - nie powieści
ODPOWIEDZ
Wiadomość
Autor
Waldemar Kubas
Posty: 109
Rejestracja: 12 lis 2014, 16:19

Przeczytałabym wszystko jeszcze raz

#1 Post autor: Waldemar Kubas » 03 lip 2019, 09:50

PRZECZYTAŁABYM WSZYSTKO JESZCZE RAZ



Kiedy w tamto upalne letnie popołudnie czekałem na Patrycję T., do której przyjścia, jak pamiętam, zostało jeszcze prawie pół godziny, sięgnąłem do szuflady biurka, by spośród innych papierów wydobyć, odnaleziony przed paroma dniami, interesujący mnie maszynopis. W moim małym mieszkaniu, przepełnionym książkami, zwykle nie jest łatwo znaleźć coś, co się akurat potrzebuje, jeśli to się zawieruszy. Tym razem jednak, po uprzednim szczęśliwym odszukaniu, włożyłem maszynopis do biurka i teraz po chwili miałem go przed oczyma. Te nieco pożółkłe kartki z wyraźnie wyblakłymi literami, świadczące nie tyle o ich zamierzchłym czasie, co raczej o gorszej jakości papieru, stanowiły adaptację sceniczną jednego z opowiadań Honoriusza Balzaka. Jak się zdaje, tekstu dziś mało znanego, choć znakomicie przyswojonego polszczyźnie przez Celinę Hańską. Polot i nieskrępowana fantazja obok nieodpartego realizmu, swoisty lokalny koloryt i urokliwy pierwiastek odległej przeszłości, którym tchnie opowiadanie, sprawiły, że jego śmiałej przeróbki sam skusiłem się dokonać na potrzeby szkolnego teatru przed kilkoma laty. Wówczas też w prowadzonym przez siebie teatrzyku, ku nie zawsze dobrze skrywanej zazdrości paru uczennic pretendujących do tamtej roli, właśnie Patrycji T. powierzyłem ową może dość skromną pod względem materiału słownego, lecz niewątpliwie kluczową rolę Blanki Bruyn. Tę rolę, która powoływała do życia postać pięknej białogłowy, wokół której rozgrywał się cały dramat, i której nieszczęsny los zawisł od w większości wrogo nastawionych do ofiary, acz powszechnie szanowanych obywateli miasta, a przede wszystkim od surowych i pełnych pychy przedstawicieli prawa i ich niedorzecznych wyroków. Tymczasem przesiadłem się z krzesła na fotel obok biurka, odwróciłem stronę tytułową i zacząłem czytać.


Sięgając po maszynopis, nie sądziłem, że przeczytam go na nowo w całości. Myślałem, że jedynie tu i ówdzie rzucę okiem na tekst, odczytując poszczególne co bardziej barwne fragmenty, jako że cała rzecz była mi dobrze znana, i tym samym z pożytkiem wypełnię dość wolno płynące chwile, muszę przyznać, odrobinę nerwowego oczekiwania na Patrycję T. Jednak, powtórzę raz jeszcze, doskonały materiał pierwowzoru i mistrzowski przekład Hańskiej sprawiły, że przeczytałem sceniczną wersję nie wiedzieć kiedy. Ale czy to wyłącznie walory literackie decydowały o moim wciąż niesłabnącym zainteresowaniu znanym na wylot tekstem? W tamtym czasie moja praca jako adaptatora wydała mi się jedynie małą i niewartą wspomnienia przygodą, jednak dziś nachodzi mnie myśl o sporych różnicach pomiędzy oryginalną balzakowską wizją a moją własną przeróbką, różnicach polegających na innej dramaturgii i innym rozłożeniu akcentów, na całkowicie innym zakończeniu obu utworów, jak i też znamiennym fakcie, iż wszystkie treści zawarte w akcie piątym sztuki, łącznie z poruszającym do głębi Podaniem Blanki Bruyn do Wysokiego Trybunału Duchownego Kapituły w Saint Maurice, były mojego autorstwa i razem stanowiły oryginalny wkład do całego przedsięwzięcia. Stąd też powinno się w tej dostatecznie wzbogaconej wersji widzieć może nie tyle wierną adaptację, co raczej dość swobodną przeróbkę. Dziś nagi tekst, nie obarczony nadmiarem didaskaliów, sprawiał wrażenie nader przejrzystego. Naturalnie wszystkie wskazówki dotyczące sposobu wystawienia utworu „miałem w głowie” i przekazywałem w swoim czasie odtwórcom ról bezpośrednio na próbach.

A dzisiaj właśnie, po kilku już dobrych latach, wczytując się w kwestie poszczególnych bohaterów występujących w sztuce, miałem mimo woli przed oczyma swoich uczniów ze szkolnego kółka teatralnego, odważnie stawiających czoła rolom, które z większym bądź mniejszym powodzeniem kreowali na scenie. Jakże często wówczas, usiłując stworzyć nastrój pełen dramatyzmu, jak tego wymagała powaga sytuacji scenicznej, swoimi nadmiernie przerysowanymi i mimo woli komicznymi gestami wywoływali spontaniczne wybuchy śmiechu na widowni. Z drugiej strony niepodobna zaprzeczyć, że już sam pierwowzór, obok podejścia serio i subtelnej ironii, nasycony jest sporą dawką humoru. Ten wyborny humor bardziej niż w sytuacjach scenicznych zawarty jest w warstwie słownej, w znakomitym języku całego opowiadania. Ja ze swej strony, jako adaptator-amator, starałem się raczej przykroić ów organiczny humor i zaakcentować przede wszystkim dramatyzm całej sytuacji. W tym też kierunku szły wszystkie moje wysiłki, moje jako reżysera tego właśnie widowiska, by w grze podległych mi uczniów-aktorów nie został poniechany i dał się wyraźnie słyszeć ton szlachetnej powagi, bez wątpienia najwłaściwszy dla całego spektaklu.

Ale nie sądzę, by mi się to całkowicie udało. Mój ambitny cel nie został w pełni osiągnięty. Zresztą też i nie mógł – z przyczyn obiektywnych. Można by powiedzieć, że materialnie czy fizycznie nie było takiej możliwości. Zaczynając od tego, że ja sam pod każdym względem byłem zaledwie amatorem: zarówno jako adaptator, jak i reżyser sztuki, a skończywszy na moich uczniach z liceum, którzy naturalnie nie mogli być w pełni dojrzałymi, wytrawnymi aktorami, co to potrafią pięknie balansować pomiędzy powagą i komizmem i zawsze znajdować właściwy wyraz. Mój i moich uczniów-aktorów spektakl, który odbył się w auli szkoły na Święto Wiosny, został w gruncie rzeczy odebrany jako świetna komedia. Ci, którym jawił się jako przejmujący dramat, byli w absolutnej mniejszości. Może też dlatego, że kiedy jest się młodym nieomal wszystko człowieka śmieszy. A w każdym razie duża część młodzieży, na co dzień ćwicząc się w takim widzeniu świata, zdaje się to potwierdzać z całą swoją mocą. Rzecz sama w sobie dość urokliwa. Gorzej, jeśli takie miłe przyzwyczajenie staje się zasadą, nie mija z wiekiem i towarzyszy komuś przez całe życie. Ale i u ludzi młodych nie zawsze i nie w każdym miejscu jest do zaakceptowania. Przypominam sobie, że poczułem spore zakłopotanie, czy wręcz rozdrażnienie, kiedy to tamtą nader hałaśliwą garstkę młodzieży z widowni, której przewodził przerośnięty dryblas i której nie chcę tutaj bliżej charakteryzować, rozbawił moment, gdy na scenie Wysoki Trybunał Duchowny polecił Franciszkowi de Hanguet, lekarzowi Kapituły, „rozpoznać cechy przyrodzenia niewieściego (virtutes vulvae) Blanki Bruyn”.

Na stan ogólnej wesołości, jaka chwilami, w pojedynczych kwiatkach wykwitała podczas tamtego spektaklu, po czym opanowywała niemal całą widownię, miał też bez wątpienia wpływ prozaiczny fakt, iż część męskich ról w dramacie z konieczności obsadzona była przez płeć piękną. Chłopacy z zasady nie garną się do sztuki. Preferują takie dziedziny jak sport, wojskowość, komputery, jeśli akurat nie odkryli w sobie powołania i nie przysposabiają się do stanu duchownego. Stąd też moje kółko teatralne zdominowane było przez uczennice. Niezależnie od kostiumów z epoki, w które, dzięki jednemu z miejscowych teatrów, wspaniale wystrojeni byli wszyscy młodzi aktorzy szkolnego teatrzyku, za „maską” przebrania ich rówieśnicy, chłopcy i dziewczęta z widowni bez trudu rozpoznawali tę czy inną koleżankę, jak by jeszcze tego było mało, wcielającą się w rolę czcigodnego ojca duchownego, szlachcica czy rycerza. Już to samo kryło w sobie tyle śmieszności, że nie powinno może dziwić, iż od pierwszego momentu wejścia na scenę i podjęcia kwestii przez tak „poskładaną” postać sceniczną, nader częstą reakcją był właśnie śmiech na widowni.

Salwy śmiechu przetaczały się przez widownię również w tych chwilach, kiedy na przykład ktoś z młodych, niedoświadczonych aktorów zapomniał swojej przydługiej kwestii, ale zarazem stracił głowę do tego stopnia, że nie był w stanie posiłkować się tekstem sztuki dobrze ukrytym przed widzami na szerokim pulpicie, przy którym właśnie stał pechowiec, a który jako niezbędny mebel w inscenizowanym procesie, dzięki swej naturalnej pochyłości blatu służył i temu celowi. I podczas gdy pechowy komediant tylko poruszał rozpaczliwie ustami, faktycznego głosu udzielał mu kolega-sufler z budki umieszczonej obok sceny, przezornie spełniającej funkcję ostatniej deski ratunku. Koniec końców widać z tego, że więcej w tym wszystkim było żywiołowej wesołości niż prawdziwej powagi.

Niemniej miałem także powody do zadowolenia. Przekonujące kreacje, tchnące prawdą, stworzyli przynajmniej czterej młodzi adepci sztuki aktorskiej: wśród nich trzy dziewczyny i jeden chłopak. Wszyscy oni przydali przedstawieniu tak potrzebny mu ton surowej powagi. Myślę tu zwłaszcza o Alicji D. w roli Hieronima Cornille`a, Marcie J. w roli Joanny Champchevrier, Rafale O. w roli Salomona al Raszylda oraz Patrycji T. w roli Blanki Bruyn. Ta właśnie wielka czwórka dzięki swoim wyrazistym osobowościom, od samego początku, bo już podczas prób wywierała piętno na całym widowisku, zaś później przed publicznością, w owej godzinie prawdy, dzięki swoim wrodzonym talentom obroniła go przed ostateczną porażką, która do pewnego stopnia miała przecież miejsce, jeśli przedstawienie oceniać z punktu widzenia założonych przez reżysera celów. Bowiem wspomniane wcześniej wybuchy niepohamowanego śmiechu, niewiele mające wspólnego z dramatycznym charakterem sztuki, trudno byłoby położyć na szalę artystycznego sukcesu. Żałowałem w tym kontekście, iż nie zostały dobrze zagrane bardzo interesujące role: Jana Tortebrasa, Harduina z Maille, pani de Croixmare, jak też i Hugona du Fou. Obawiam się, że lista mogłaby być jeszcze dłuższa.

Należnej powagi przedstawienia broniła swą doskonale wyważoną grą skupiona, pełna szlachetnego dramatyzmu Patrycja T. Ale nie tylko jej wyróżniająca się uroda: smukła wiotka figura, duże zielone oczy i akuratne, proste, ciemnobrązowe włosy sprawiły, że ją właśnie zdecydowałem się obsadzić w roli Mauretanki, Blanki Bruyn. Ta jej nie tyle najlepiej przystająca do bohaterki, co raczej bezdyskusyjna uroda, jakiej bez wątpienia wymagała sama sztuka, była tutaj warunkiem sine qua non. Inne warunki miały ten niezbędny jedynie dopełnić. Na moją dobrze przemyślaną decyzję złożyło się zatem kilka co najmniej powodów, czyniących zadość mojemu wyobrażeniu o ideale.

Prócz innych dziewcząt rolę Blanki Bruyn, zanim doszło do jej definitywnego obsadzenia, chciała także zagrać wspomniana już Alicja D. Niewątpliwie ona również była dziewczyną rzucającą się w oczy i jej uroda także spełniała wymagane kryteria. Była nieco wyższa od Patrycji, masywniejsza, i miała jakby pewien nadmiar seksu, co być może nawet bardziej predestynowało ją do tamtej roli. Istniało jednak w jej osobowości coś ponadto, co jeszcze dziś mi się wymyka i nie pozwala zdefiniować, a co wszakże sprawiło, że zdecydowałem się na Patrycję T. Alicji natomiast zaproponowałem bardzo znaczącą rolę Hieronima Cornille`a, wielkiego penitencjariusza i głównego sędziego duchownego Kapituły Saint Maurice. Takiemu obrotowi sprawy sprzyjała niezmiernie ważna okoliczność, że Alicja D. dysponowała, tak potrzebną do tamtej roli, żelazną pamięcią i mocnym, dobrze wpasowanym głosem. Pewna naturalna władczość, manifestująca się poprzez jej głos, również dobrze służyła celowi. Musiałem jedynie nieco powściągnąć jej nieokiełznany temperament. Ostatecznie moja praca z Alicją wydała owoce i, jak już wzmiankowałem, między innymi dzięki niej właśnie cały spektakl jakoś tam się obronił.

Ale co mnie właściwie zafascynowało w Patrycji T. prócz oczywiście urody? Odpowiedź nie jest prosta. Ogólnie można rzec, pewne cechy osobowości i charakteru. Jej pełna godności postawa i ruchy, a jednocześnie naturalność, miękki, ujmujący głos, staranna wymowa i dobra, nie tyle wyuczona, co raczej wrodzona dykcja (podobnie zresztą jak u Alicji D.), z pewnością były tych cech sprawdzalnym przejawem.

Obecnie Patrycja T. była zaawansowaną studentką historii sztuki. Wyboru kierunku swoich studiów dokonała ostatecznie w klasie maturalnej, kiedy mnie już nie było w tamtym liceum. „Blankę Bruyn” wystawialiśmy rok wcześniej, gdy Patrycja chodziła do klasy trzeciej. Nosiła długie włosy gładko sczesane na tył głowy. Te jej ciemne włosy, związane aksamitką, spadając miękką połyskliwą strugą na foremne ramiona, zdawały się kołysać lekko i miarowo przy każdym najdrobniejszym ruchu jej głowy. Rzucało się w oczy, że była dziewczyną poważną i myślącą, i chociaż nie wykładałem w jej klasie fizyki i nie znałem jej bliżej, wiedziałem, że należała do czołówki najlepszych humanistów w szkole, którzy odnosili sukcesy na wielu olimpiadach. Zaczepiłem ją kiedyś na korytarzu w czasie przerwy i zapytałem, czy nie zechciałaby zagrać w moim dopiero co powstającym teatrzyku. Zaskoczyła ją moja propozycja i początkowo wymawiała się brakiem czasu, a przede wszystkim niedostatkiem uzdolnień aktorskich. Ja ze swej strony przewidywałem, że nie powinno być z tym najgorzej. Postanowiłem nie rezygnować i tak się zaczęło.

„Blankę Bruyn” wystawiłem ze swoim uczniowskim zespołem w auli szkoły dwudziestego pierwszego marca, na Święto Wiosny, albo tak zwany dzień wagarowicza (nie wiem, czy też powinno się napisać z dużej litery). Wydarzenie nie przeszło bez echa. Młodzieży szkolnej na ogół się podobało. Ale nie brakło też głosów krytycznych ze strony wpływowych nauczycieli, nie tyle może tyczących samej strony artystycznej, co przede wszystkim ducha i wymowy ideowej całego widowiska. Niebawem nad moją głową zaczęły się zbierać czarne chmury. I tak w związku z wystawionym spektaklem, mniej więcej w dwa tygodnie później, zostałem poproszony do gabinetu pani dyrektor. W ciągu tamtego czasu, jaki upłynął od spektaklu, dochodziły mnie różne pogłoski, nie zawsze dla mnie miłe, więc nie byłem specjalnie zaskoczony takim obrotem sprawy. W gabinecie pani dyrektor usłyszałem, że moje przedstawienie zostało źle ocenione przez Radę Szkoły. (Rada była sześcioosobowym ciałem kolegialnym. W jej skład wchodziły dwie osoby z grona profesorskiego, dwie, będące przedstawicielami społeczności rodzicielskiej, oraz ksiądz katecheta i oczywiście pani dyrektor.) Wnioski wypracowane podczas obrad Rady, która się zebrała w mojej sprawie, te wnioski i polecenia, które zdawała się akceptować pani dyrektor w całej rozciągłości, były jednoznaczne, żebym raczej przestał odgrzebywać stare, zamierzchłe historie, które z jednej strony jątrzą i godzą w Kościół, a z drugiej – demoralizują młodzież, i bym lepiej zajął się tym, za co mi płaci szkoła i państwo, to znaczy porządnym uczeniem swojego kierunkowego przedmiotu, skoro już zdecydowałem się uprawiać zawód nauczyciela. Nie. Z pewnością nie miałem sojusznika w osobie pani dyrektor. Najwyraźniej w pełni podzielała stanowisko i niepochlebne mi opinie większości Rady (trochę nieoczekiwanie odrębne zdanie w sprawie, zdanie dla mnie z gruntu pozytywne, wyraził, jak się z czasem dowiedziałem, ksiądz katecheta) i nie uznała za konieczne poszukiwać jakichś elementów dla mnie korzystniejszych. Zdecydowanie za gorsze zło uznała pozostanie owych resztek młodzieży w dzień wagarowicza w szkole i obejrzenie mojego niepoprawnego, czy wręcz skandalicznego widowiska, niż opuszczenie przez nich murów szkolnych i pójście na przysłowiową zieloną trawkę w ślad za kolegami, którzy już wcześniej tego dnia przetarli ścieżkę ku wolności. W dwa miesiące później pani dyrektor nie przedłużyła ze mną umowy na rok następny. Wprawdzie nie wystąpiłem z drugim równie gorszącym widowiskiem, ale też najwidoczniej nie wziąłem sobie do serca i nie zacząłem porządnie uczyć fizyki, za co mi płaciła szkoła i państwo.


W chwilę po tym jak odłożyłem na bok maszynopis z „Blanką Bruyn”, odezwał się w drzwiach dzwonek. Podszedłem i otworzyłem. Przede mną stała spodziewana Patrycja T. Pod koniec szkoły, a potem po jej ukończeniu na dłuższy czas straciłem ją z oczu. Jednak teraz, nie była to ta chwila, kiedy zobaczyłem ją po raz pierwszy od końca trzeciej klasy. Bowiem ostatni raz widziałem ją dwukrotnie przed dwoma tygodniami, kiedy to najpierw przypadkiem spotkaliśmy się w centrum miasta i nawiązaliśmy ponowny kontakt. Natomiast drugie spotkanie zostało już zaplanowane. To pierwsze miało miejsce w pięknie odrestaurowanym Rynku, który nie dość że wzbudza podziw swoją wiekową architekturą, to jeszcze olśniewa rozległymi i dobrze zagospodarowanymi przestrzeniami. Chwila była niecodzienna, jako że akurat wypadła sobota, nadzwyczajnie dopisała pogoda, a miasto od dobrych już ośmiu godzin (gdy właśnie punktualnie o dwunastej w południe rozpoczęły się imprezy), fetowało nadchodzącą Noc Świętojańską.

Tak o tamtym niespodzianym spotkaniu, odnawiającym naszą niedawną zażyłość w relacji profesor – uczennica, jak i samym święcie chciałbym teraz opowiedzieć w szczegółach, zanim powrócę do rozpoczętego wątku.

Lokalne radio i telewizja, parę samochodów reklamowych wyposażonych w głośniki, jak również kolorowe plakaty na słupach ogłoszeniowych oraz ulotki rozrzucane nad miastem przez dwa wojskowe helikoptery od kilkunastu już dni obwieszczały zbliżające się święto, zwane Świętojańską Nocą, Kupałą albo Sobótką, dlatego od wczesnych godzin południowych do Rynku tamtego dnia przybywały istne rzesze ludzi. Siecią dookolnych ulic i uliczek napływały z każdą godziną i minutą, i pod wieczór tłumy były takie, jak gdyby z wizytą miał przybyć sam Ojciec Święty. Zważywszy zatem na owe nieprzebrane gromady ciekawskich oraz w miarę rozwoju sytuacji nieustanne i dość przypadkowe, trochę na podobieństwo ruchów Brauna przemieszczanie się każdego poszczególnego indywiduum, od razu nasuwa się trzeźwa uwaga, iż niezależnie od tego jak dawno myśli moje kierowały się ku Patrycji T., jej spotkanie w tamtym miejscu graniczyło z cudem, albo po prostu takim było.

Do Rynku początkowo zamierzałem pojechać tramwajem, ale w końcu zdecydowałem się pójść na piechotę. Zresztą dla mnie to nie pierwszyzna. Nie mieszkam za morzami, licząc od domniemanego środka miasta, tak jakby w drugiej albo trzeciej strefie (nie bardzo pasuje użyć słowa: kręgu), zatem mieszkam stosunkowo blisko ścisłego centrum, a spacer zawsze jest miłą rozrywką. Poszedłem możliwie najmniej ruchliwymi, spokojniejszymi ulicami i na miejscu znalazłem się za kwadrans dwunasta. W jednej z głównych ulic, dochodzących do Rynku, tuż przy nim, stał już uformowany barwny korowód, mający niebawem ruszyć z miejsca i tym samym rozpocząć wszystkie te tak bardzo ekscytujące zabawy, harce i pokazy uliczne, barwne fajerwerki i tryskające humorem i żywiołowością juwenalia, przygotowywane na świętojańskie popołudnie, wieczór i noc od wielu przecież pracowitych dni, a może nawet tygodni. Te kilkanaście minut wolnego czasu, jaki został do rozpoczęcia, akurat pozwoliło mi zająć dogodne miejsce na skraju chodnika. Uliczny korowód ruszył w samo południe. Najpierw ruszyło czoło korowodu, a potem stopniowo poszczególne jego segmenty, pozwalając w ten sposób na wytworzenie się pomiędzy nimi niezbędnego dystansu, czy też przestrzeni umożliwiającej nieskrępowane prezentowanie własnych treści tak programowych, jak i muzycznych, bez obawy zaistnienia przykrej kakofonii dźwięków i przemieszania się źle przystających do siebie form. Korowód ruszył w rytm, zawsze i niezmiennie budzącej patriotycznego ducha, marszowej muzyki, by z wolna okrążyć dookoła Rynek. Rozgłośne dźwięki muzyki, której źródło w dużej części stanowiły trąby i różne pomniejsze piszczałki, nieomal kruszyły solidne mury Starego Miasta, bowiem z niebywałą werwą i niespożytą energią grały na przemian orkiestry policji, strażaków i górników, wdzięcznie wspomagane przez orkiestrę młodych i uroczych dziewcząt. Dwie pierwsze orkiestry należały do miejscowych, natomiast górnicza i młodzieżowa przybyły z Czarnego Śląska i uczestniczyły tu gościnnie. Na czele korowodu jechał specjalnie na tę uroczystą okazję wypacykowany i wyszykowany samochód. Na jego gładkiej platformie stał nieruchomo niczym posąg, człowiek z lekkim skrzydłem stylizowanej lotni ponad wzniesionymi do góry ramionami. Zdawał się być rodzajem współczesnego Ikara i Dedala w jednej osobie. W pewnym odstępie za jego zmotoryzowanym wehikułem, w swoiście tanecznym kroku przemieszczała się grupka trojga młodych ludzi. Chłopak i dwie dziewczyny. Chłopak był przebrany za Arlekina, obie dziewczyny za Kolombiny. Arlekin na wysoko wzniesionym, lekkim metalowym drążku unosił w powietrzu kolorową kukłę nader pokaźnych rozmiarów. Mogła być Pierrotem. Dla łatwiejszego i wygodniejszego przemieszczania się ze swoim rekwizytem, dolny koniec metalowego pręta miał wetknięty w wąską skórzaną kieszeń na piersiach, którą z kolei podtrzymywały mocne skórzane szelki opasujące jego ramiona. Arlekin, posuwając się do przodu, jednocześnie wykonywał wraz z kukłą-Pierrotem dookolne tańce. Dwie wesołe Kolombiny po jego prawicy i lewicy, trzymając w ręku lekkie drewniane tyczki (których górne końce przyczepione były do szerokich dłoni ich Pierrota), manewrując nimi (owymi tyczkami) i tym samym ożywiając posłuszne ręce tej ogromnej lalki, wciągały ją jednocześnie do wspólnej zabawy i tańca we czworo. Długie, swobodnie dyndające nogi, skorego do uciech pajaca, pozostawiono już wyłącznie jego własnej inwencji. Zważywszy na całą rozbawioną czwórkę, efekty były imponujące.

Parę dobrych metrów za tą wesołą czwórką, w takt jednoczącej wszystko muzyki, kroczyły obok siebie trzy nader szczególne postaci, wyróżniające się na tle całego pochodu oraz zgromadzonych przy chodnikach tłumów. One to bowiem, obok wolno pomykającego na wehikule Ikara-Dedala i tańczącego ponad głowami ludzi Pierrota, dzięki swemu imponującemu wzrostowi dorównywały tym dwóm poprzednim, a nawet ich przewyższały. Jeśli jednak wesoła czwórka z górującym Pierrotem, nie zważając na muzykę i rytm cały czas błaznowała, to owe nadnaturalnie wysmukłe, dziwne damy kroczyły, by tak rzec, w pełnym dostojeństwie i niezmąconym majestacie prawdy swojego absolutnego piękna. Jedna miała swoje zwiewne, lekkie jak poranna mgiełka suknie we wszystkich odcieniach czerwieni, karminów i fioletów; druga – zieleni, szafranów i brązów; wreszcie trzecia – bieli, błękitów i czerni. Nieprzypadkowo użyte dopiero co słowa: „nadnaturalnie wysmukłe, dziwne damy”, są tu o tyle zasadne, iż przy całej swej ludzkiej postaci zjawy te miały jednak piękne głowy dumnych ptaków, a ich nadnaturalny wzrost brał się stąd, że stąpały na szczudłach, które do złudzenia przypominały nogi właśnie ptaków, czyli naszych dwunożnych braci w jestestwie, by tak rzecz ująć i nie pogardzić perspektywą filozoficzną.

W stosownej odległości kilku metrów za tą dostojną trójcą pięknych dam-ptaków, nie mniej dumnie kroczył czcigodny senat Akademii Teatru Lalek na czele z rektorem. Wszyscy jak jeden mąż we wspaniałych czarnych togach i biretach, z grawerowanymi i bogato inkrustowanymi łańcuchami na ramionach i piersiach. Jego Magnificencja Rektor odpowiednio z łańcuchem złotym, zaś członkowie senatu nieco mniej okazale – ze srebrnymi. Tuż za tym szacownym gremium, dostępując po trosze jego splendoru, wolno przesuwała się nie kończąca się gromada najprzeróżniejszych przebierańców, z czeredą wszystkich tych pajaców, błaznów, kuglarzy i żaków, olbrzymów i karłów, pomiędzy którymi nie zabrakło istot rodem z kosmosu oraz mrożących krew w żyłach zwierząt i potworów, wyjętych jakby z fantastycznego bestiarium.

W dalszej kolejności, zachowując odpowiedni odstęp, w jasnych chabrowych spódniczkach mini, lawendowych bluzkach i czerwonych pantofelkach, podążała wspomniana już dęta orkiestra nastoletnich dziewcząt. Na oko wszystkie ze szkoły podstawowej i dobierane według klucza: dopuszczalna waga trzydzieści pięć kilogramów plus minus jeden; wzrost sto sześćdziesiąt pięć centymetrów; kolor włosów dowolny. Stąd też w ich zespole (waga piórkowa) dominowały takie instrumenty jak fujarki, flety i flażolety i jakieś tam jeszcze może filigranowe piszczałki. Nie mogło jednak zabraknąć jednej pary blaszanych talerzy oraz czterech lekkich małych werbli. Nie było wszakże mowy o innych cięższych instrumentach dętych, takich jak waltornia, puzon, saksofon czy choćby klarnet, by wymienić jedynie te nieco masywniejsze.

Za nimi w odpowiednim odstępie, podobnie troszcząc się o oprawę muzyczną całej imprezy, by jednak nie zagłuszyć odrobinę piskliwej dziewczęcej orkiestry, szła męska orkiestra policjantów. Wszyscy w charakterystycznych dla branży niebieskich mundurach i czapkach. Wzrost i waga ciała dowolne.

I znowu dłuższy odstęp, po którym w słabnące już dźwięki oddalającej się orkiestry policjantów, przejmując pałeczkę i nadając nowy ton, wtapiało się narastające crescendo nadchodzącej właśnie orkiestry strażackiej. Galowe mundury w kolorze wpadającym w granat i czapki rogatywki w tym samym odcieniu; wzrost i waga ciała dowolne.

I wreszcie ostatnia już, orkiestra górnicza, podobnie zachowując przepisowy odstęp i wyżej wymienione reguły gry, godnie zamykała świętojańską paradę. Dla porządku napomknijmy o dobrze skrojonych, czarnych mundurach ze srebrnymi guzikami i górniczych czakach z pięknie stroszącymi się białymi bądź czerwonymi pióropuszami, no i nie omieszkajmy wspomnieć o dowolnym wzroście i wadze ciała wszystkich członków orkiestry.

Obszedłszy dookoła Rynek, paradny korowód rozwiązał się, jednak nie po to, by jego członkowie wtopili się w tłum i razem z nim zaczęli się bawić i świętować. Wszystkie bowiem orkiestry udały się, nazwijmy to tak, do pracy. Każda z nich poszła zająć swoje miejsce na estradzie wzniesionej na jednym z wolnych placyków czy to w samym Rynku, czy też w jego pobliżu. No i do roboty! Grać żywo, z ogniem i swawolnie! Wygrać i wyśpiewać wszystkie te przytupańce, polki, obertasy i sztajerki, grać z werwą, bez opamiętania i do utraty tchu!

Paleta orkiestr i zespołów była szczególnie bogata. Do wyboru i koloru, co kto chciał i lubił mógł dla siebie znaleźć. Miejscem, które przyciągało wielu, był również sąsiadujący z Rynkiem Plac Solny. Tu królowali zwłaszcza jazzmani. A pośród nich nie zabrakło rodzimych nazwisk o zasięgu wręcz pozaeuropejskim. Natomiast największą estradę w samym Rynku, przygotowaną na czas święta i zainstalowaną na rogu pomiędzy Sukiennicami i Kościołem Garnizonowym, zawładnęli w głównej mierze soliści i zespoły tak zwanej muzyki młodzieżowej, oraz miejscowy kabaret znany i ceniony w całym kraju. Niejako w ich cieniu, jak i cieniu samego Ratusza jako okazałego gmachu, na małych poletkach przytkniętych do jego gotyckich murów, rozgościły się kapele podwórkowe. No i podobnie jak inni: Rach, ciach, ciach, rach, ciach, ciach! Na pohybel biedzie, smutkom i wszelkiemu zwątpieniu! Rach, ciach, ciach, rach, ciach, ciach!

I tak to wszystkie smutki, jeśli istotnie kogoś wcześniej trapiły, rozwiały się wraz z dźwiękami tej niemilknącej, przeróżnej muzyki do wyboru i koloru, na dodatek okraszanej jeszcze prześmiewczymi minami i gestami pochodzącymi od wszędobylskich karłów, klaunów, błaznów i kuglarzy, pierrotów, arlekinów i kolombin, którzy, podobnie jak i inne dziwne stwory, znienacka wyrastali tam, gdzie ich nikt nie posiał. Okrążając Ratusz, na swych długich i szczupłych nogach-szczudłach, Rynek wzdłuż i wszerz nieustannie i z łatwością przemierzały owe trzy nad wyraz piękne damy-ptaki, za każdym razem wzbudzając swym nagłym pojawieniem się to samo żywe zainteresowanie ulicznej gawiedzi. Tylko wyniosły, wpatrzony w błękitny przestwór nieba, Ikar-Dedal, natychmiast po odbyciu na swym wehikule inaugurującej parady wokół Rynku, gdzieś już potem przepadł bez śladu. Chciałoby się powiedzieć: Odleciał w stronę słońca!

Nie zapomniano także o dzieciach w wieku szkolnym. Czyż można było zapomnieć? Cały program świętojańskich imprez pomyślany był tak, iż dużą część popołudniowych godzin poświęcono w różnych miejscach właśnie mniejszym i większym latoroślom. A to barwne występy znanej piosenkarki specjalizującej się w repertuarze dziecięcym, a to konkurs plastyczny pod pomnikiem Fredry, a to recytatorski czy piosenkarski na obleganej dziecięcej estradzie zainstalowanej w cieniu Feniksa, a to taki czy inny quiz.

Tymczasem z estrady głównej prawie bezustannie płynęła muzyka rockowa, nie szczędząc decybeli. Zmieniały się tylko zespoły. Niektóre dość leciwe, choć ciągle niebywale cenione i wzbudzające powszechny entuzjazm i aplauz.

Ogólnie biorąc rozmaitość oferty była nieprzebrana i każdy mógł znaleźć coś dla siebie. Ale nie samą muzyką i śpiewem żyje człowiek! Dlatego przez cały czas otwarte były restauracje i kawiarnie ze swoimi barwnymi tarasami i ogródkami, ba!, kiedy miały być otwarte, jak nie właśnie tego świątecznego dnia?! Na szczęsny czas świętojańskiego szaleństwa niektóre z nich, czy może nawet wszystkie, urozmaiciły przezornie i zapobiegliwie swoje codzienne menu, i prócz nadzwyczajnych napitków, których niepodobna wymienić, serwowały przeróżne potrawy z zamorskich, egzotycznych krajów i kuchni, bądź też cieszące się nie mniejszym popytem swojskie, smakowite i jedyne w swoim rodzaju dania z pieczonego na rożnie, w pełnym bukiecie przypraw i na wolnym ogniu, dorodnego prosiaczka, którego miało się na wyciągnięcie ręki i od którego rozchodziły się zapachy tak przednie i przyprawiające o zawrót głowy, że dosłownie już na sam widok ślinka ciekła w ustach. Cóż z tego, gdy niejeden musiał obejść się samym tylko smakiem.

Jasny upalny dzień czerwcowy zmieniał się z wolna w rozświetlony kolorowymi lampionami, czarowny czy może magiczny wieczór, pełen kuszących obietnic. W pewnej chwili zatrzymałem się w pobliżu miejsca, gdzie znajduje się wejście do Ratusza i gdzie właśnie rozpoczynał występ teatr uliczny, zwący się Teatrem Na Bruku. Wędrowna trupa komediantów znalazła się tu w samą porę. Przypadek sprawił, że jej nazwa akuratnie pasowała do brukowanej nawierzchni tamtego miejsca, ale już być może nieprzypadkowa była aluzja zawarta w nazwie i odnosząca się do ogólnie dość trudnej sytuacji teatru. Trudnej chyba z wielu względów. Ale bodaj najważniejszym byłby czynnik ekonomiczny. Niemniej nie zamierzam wdawać się tu w polityczne dywagacje, tym bardziej że prezentowana właśnie króciutka sztuka nie zawierała żadnych takich treści. Z drugiej strony te, które przekazywała, były bardzo błahe, co wszakże w żadnym stopniu nie pomniejszało artystycznej wagi całego widowiska. Stali bywalcy teatralnych przybytków, a więc wszyscy ci, którzy się łatwo odnajdują w świecie Melpomeny, doskonale wiedzą, że wspaniała gra aktorów niejednokrotnie z naddatkiem rekompensuje choćby najbardziej ubogie treści. I o to może przede wszystkim w teatrze chodzi. Właśnie o natchnioną, urzekającą sztukę aktorską, materialny i zmysłowy wyraz rozgrywającego się na naszych oczach artystycznego wydarzenia, niechby i błahego, wykreowanego czasem jakby ex nihilo, z którego trochę nieoczekiwanie emanuje duchowy pierwiastek.

Sztuka nosiła tytuł Fotograf i była z gatunku pantomimicznych. Tytułowy Fotograf miał ruchliwą twarz mima, pomalowaną na biało i, natłuszczone brylantyną, ciemne, połyskujące włosy. Ubrany był w obcisły, elastyczny kostium w poprzeczne białe i niebieskie pasy. Miał zawieszoną na szyi i zwisającą aż do pasa złotą trąbkę z gumową gruszką, taką, jaką miały przy kierownicy starodawne automobile. Jednak, jak przystało na Fotografa, jego podstawowym rekwizytem był stojący na trzech drewnianych nogach czarny, staroświecki aparat fotograficzny z początku wieku (już minionego). Asystentem Fotografa był rasowy szympans o czarnej, szczeciniastej sierści, pokrywającej ciało, i gładkiej twarzy bez zarostu. Szympans do złudzenia przypominał prawdziwe zwierzę, chociaż oczywiście wcielił się w niego inny aktor. Fotograf raz po raz zbliżał się do zgromadzonej w ciasnym, że nie wetkniesz szpilki, półokręgu publiczności i wybierał z niej co ładniejsze, a może tylko bardziej śmiałe dziewczęta. Następnie prowadził za rękę w stronę swojego aparatu i, strojąc nieopisane miny, długo „ustawiał” modelkę przed aparatem, wybierając dla niej tę najodpowiedniejszą pozę. W trakcie owych przygotowań do zdjęcia, Szympans, w charakterystycznej dla swojego gatunku, na wpół wyprostowanej postawie, nieustannie biegał wokoło, wykazując ogromne zainteresowanie tak całą procedurą, jak i obiektem wybranym do fotografii. Było widoczne czarno na białym, że i jemu podoba się każda wybrana spośród publiczności dziewczyna, i że całą duszą i sercem, jeśli można się tak wyrazić, dopomaga przy „ustawianiu” i uczestniczy w dalszym twórczym akcie. Widzowie mogli podziwiać, z jaką niebywałą lekkością, mimo swego ogromnego cielska, poruszał się po scenie! Tymczasem Fotograf skupiony był bez reszty na swojej pracy. Każda nowa modelka jawiła się przed nim jako najważniejszy obiekt fascynacji i słodki przedmiot pożądania. Szympans, mimo swojej aktywnej i pracowitej asystentury, nie znajdował uznania w oczach mistrza. Wyglądało na to, że przeszkadza swojemu pracodawcy. Tak czy owak coraz bardziej zniecierpliwiony Fotograf rzucał w stronę Szympansa groźne, karcące spojrzenia i, naciskając nerwowo gruszkę trąbki, na moment odpędzał od siebie natrętne zwierzę. Co tu dużo mówić, współpraca między mistrzem a jego asystentem nie układała się dobrze, ba, była pod psem. Nachalne zwierzę przeżywało niewypowiedziane katusze samotności, a może wręcz zazdrości, gdy, z jakichś nie do końca wiadomych powodów, Fotograf na chwilę przerywał „ustawianie” i, biorąc rękę dziewczyny, prowadził ją za kurtynę, gdzie znikali oboje na dłuższy przeciąg czasu. (Przenośna czy też składana kurtyna tworząc rodzaj szerokiego, półokrągłego przepierzenia, swymi dwoma końcami przytknięta była do ściany Ratusza, gdzie odbywał się teatr). Szympans dwoił się i troił, by wejść za kurtynę, lecz raz po raz odzywająca się stamtąd złota trąbka, miast nadziei i ukojenia bólu przynosiła jedynie złowieszczą muzykę, która była niczym woda święcona dla złego ducha i nie pozwalała nawet zajrzeć do wyimaginowanego raju, nie mówiąc już o wejściu doń. Gdy Fotograf w końcu wracał z dziewczyną i ostatecznie „ustawił” przed aparatem swoją modelkę, szybko biegł w kierunku aparatu i, pochylając głowę, zanurzał ją pod nieodzowną dla tego staroświeckiego zabytku czarną narzutę. Emitując ostre świetliste błyski, przez chwilę trzaskała groźnie magnezja, za każdym razem odstraszając Szympansa-asystenta, i zanim kłębek niebieskiego dymu całkowicie się ulotnił, dagerotyp był gotowy.

Każda odważna dziewczyna, która pozwoliła się sfotografować, otrzymywała na pamiątkę swoją podobiznę. Przed każdorazowym jej wręczeniem Fotograf najpierw pokazywał podobiznę publiczności. Taką fotografię mógł więc także obejrzeć pracowity Szympans-asystent. Szalał wtedy z uciechy, podskakiwał, szczerzył zęby i nieomal śmiał się po ludzku. Podobnie bawiła się publiczność. Oto bowiem jedna z dziewczyn, jako swoją podobiznę, otrzymała małpiatkę rodem gdzieś z Madagaskaru; inna – smutną, zbłąkaną owieczkę ze srebrnym dzwonkiem u szyi; jeszcze inna – aniołka w długiej białej, komunijnej sukni, z białymi skrzydłami i rękami po dziecięcemu złożonymi do modlitwy; jeszcze inna, dla równowagi – sympatyczną czarną diabliczkę z włosami ujętymi w pojedyncze pęki i filuternie uformowanymi nad czołem w dwa sterczące rożki; a jeszcze inna – zdjęcie rentgenowskie, na którym czarno na białym – o zgrozo! – mogła podziwiać swój nagi, w „obudowie” jakże ponętny, młodzieńczy, sprężysty „szkielet”. Itd., itp.

Gdy do zdjęcia pozowała dziewczyna, która następnie, jako swoją podobiznę, dostała od Fotografa niewinnego aniołka, w pewnej chwili przemknęła mi myśl, że dziewczyna ta przypomina trochę Patrycję T., znaną mi i zapamiętaną z jej czasów licealnych. Miała jakby podobną twarz i oczy, ich oprawę i wyraz, chociaż już sama sylwetka różniła ją zdecydowanie. Była niższa od Patrycji i pełniejsza w swych kształtach. Miała przy tym bardzo krótko ścięte, wyraźnie ciemniejsze włosy. Patrycja nigdy nie nosiła włosów tak krótko przystrzyżonych. Nie miałem wątpliwości, że to nie Patrycja T., a jednak cały czas coś mnie nurtowało i mimo tych nikłych podobieństw, a wielu różnic, nie dawało spokoju. Kiedy pozowała Fotografowi na scenie, wpatrywałem się w nią intensywniej i z większą niż w pozostałych przypadkach uwagą. Była bez wątpienia ładną dziewczyną!

Gdy już schodziła ze sceny i wracała na swoje, jak można było sądzić, pierwotne czy poprzednie miejsce, z tym samym zainteresowaniem odprowadzałem ją wzrokiem. A kiedy, zatrzymując się na swoim miejscu, cała jeszcze rozemocjonowana niesamowitą przygodą sprzed paru chwil, zaczęła rozmawiać z jedną ze stojących tuż koło niej dziewczyn, nie dowierzając własnym oczom, spostrzegłem, że ta druga, z którą dzieli się wrażeniami, to właśnie Patrycja T.!, od paru już chwil przewijająca się w moich myślach.

Dotrwałem jednak na swoim miejscu do końca widowiska. Na zakończenie Fotograf zrobił symboliczne zdjęcie całej zgromadzonej publiczności. Po czym wyrzucił w tłum duży plik dagerotypów. Na każdym z nich widniała oblegana przez widzów pusta scena z dużym napisem, umieszczonym nad nią w przedniej górnej części:

TEATR NA BRUKU

Natychmiast, gdy po zakończeniu spektaklu wszyscy widzowie zaczęli się rozchodzić, ruszyłem w stronę Patrycji. Nie widziała mnie wcześniej, co łatwo było dostrzec z wyrazu jej oczu, gdy stanąłem nagle przed nią. Cała jej twarz rozjaśniła się w uśmiechu. Miło przywitała się ze mną i jednocześnie przedstawiła mi dziewczynę, z którą właśnie była. Urocza modelka Fotografa sprzed paru chwil nie przypadkiem okazała się jej siostrą. Miała na imię Dominika. Po upalnym dniu zrobił się tymczasem wczesny wieczór i barwne lampiony rozsiewały wokół kolorowe światło. Wszystkimi barwami tęczy mieniły się malownicze kamieniczki Rynku, chorągwie i sztandary powiewające w otwartych oknach, suknie młodych kobiet i dziewcząt przechodzących obok nas i podążających w różne strony. Nie staliśmy długo na jednym miejscu. Po chwili ruszyliśmy przed siebie, żeby usiąść w ogródku jednej z kawiarni nieopodal. W mig zjawiła się kelnerka i zamówiliśmy duże porcje lodów z bakaliami w czekoladowej polewie. Ja wziąłem ponadto wodę mineralną. Chwilowo dziewczęta nie chciały nic pić.

Patrycja miała na sobie piękną suknię w odcieniu zielonym. Sięgała jej do kolan. Suknia była bez rękawów i miała wydłużony trójkątny dekolt. Zdobił go złocistożółty, bursztynowy krzyżyk. Jej włosy z tyłu głowy ujęte były w ozdobną wsuwkę i tworząc koński ogon spadały na ramiona. Nie widziałem jej już kilka dobrych lat i teraz uświadomiłem sobie, że z poważnej, uroczej nastolatki, jaką była w liceum, przedzierzgnęła się w piękną, dojrzałą dziewczynę. Rysy jej twarzy lekko zaostrzyły się, szczupła smukła figura nabrała nieco ciała i w rezultacie, choć zawsze była ładna, jeszcze jakby wypiękniała. Jej odrobinę przez ten czas ściemniony głos stał się przez to nieco bardziej zmysłowy.

Dominika ubrana była w suknię o odcieniu fioletowym. Sięgała jej nieco przed kolana. Tak. Miała włosy wyraźnie ciemniejsze od Patrycji. Jeśli włosy Patrycji można określić jako ciemnobrązowe czy brunatne, to włosy Dominiki były z pewnością czarne. Czarne miała też oczy. W miarę toczącej się przy kawiarnianym stoliku rozmowy, dowiedziałem się, że przeszła do klasy maturalnej. Nieco wcześniej dowiedziałem się od Patrycji, że ona sama studiuje historię sztuki. Nie zaskoczyło mnie to bynajmniej. Wciąż miałem w pamięci, że jeszcze jako uczennica liceum, przysposabiając się do przyszłych kierunkowych studiów, wiele godzin spędziła w miejscowym kościele uniwersyteckim zgłębiając formę i wszystkie tajniki baroku. A teraz opowiadała o innych swoich koleżankach i kolegach, moich niedawnych uczniach, mówiła czym się zajmują i jakie wybrali uczelnie. O niektórych z nich wiedziałem co nieco już przedtem, o innych zupełnie nic. Niewielka przestrzeń paru lat w życiu młodych ludzi, jak dobrze wiadomo, może sprawić czy też przynieść spore zmiany. Tak więc kilka dziewczyn wyszło za mąż, dwaj czy trzej chłopcy się pożenili. Niektórzy mieli już dzieci w swoich związkach małżeńskich. Alicja D., na przykład, urodziła bliźniaki, chłopca i dziewczynkę; musiała chwilowo przerwać swoje studia z psychologii. Marta J. też wyszła za mąż i spodziewała się dziecka; studiowała architekturę. Rafał O. zdążył się ożenić, rozwieść i powtórnie ożenić. Nie miał na razie żadnych dzieci. Studiował informatykę. Tych parę osób przywołanych tu prawie wyłącznie dlatego, iż już wcześniej mieliśmy okazję poznać ich imiona, nie jest oczywiście próbą reprezentatywną, by tak powiedzieć, w kwestii ożenku bądź zamążpójścia tych jeszcze bardzo młodych ludzi, do których należała Patrycja i jej rówieśnicy, i którzy jeśli studiowali, dopiero co przekroczyli półmetek. W większości, wszyscy oni, niezależnie od tego, czy podjęli studia, czy też zaraz po maturze znaleźli jakąś pracę, byli wolnego stanu albo też żyli w wolnych związkach. Wolne związki były niejako znakiem czasu. Kiedy ja byłem młody, częściej ożenek lub zamążpójście przytrafiały się osobom już pracującym. Dziś praca, którą się chwilowo miało, nie była żadnym gwarantem stabilizacji. Rodzenie dzieci nie było w modzie. Tę powinność natury młode pary odwlekały do wręcz niebezpiecznej granicy. Patrycja była nadal panną i w tym sensie potwierdzała całą tę nieformalną statystykę. Natomiast Dominika, jej młodsza siostra, którą dopiero za rok miał czekać egzamin dojrzałości, z oczywistych powodów cały ambaras miała jeszcze daleko przed sobą. Podobnie jak Patrycja żywo interesowała się sztuką, na poddaszu w ich rodzinnym domu urządziła pracownię malarską, a po maturze zamierzała zdawać na Akademię Sztuk Pięknych.

Gdy tak gawędząc raz poważnie raz wesoło, siedzieliśmy przy stoliku i smakowaliśmy wyborne lody z bakaliami, ja zaś bogaty w świeżo nabyte wiadomości przestałem już rozpytywać o moich dawnych uczniów, Patrycja w pewnej chwili upatrzyła sobie swoją siostrę na przedmiot całkiem niewinnych żartów. Chciała koniecznie usłyszeć od Dominiki, co ta robiła z Fotografem, kiedy na dłuższą chwilę zniknęła wraz nim za kurtyną, podobnie zresztą jak i wszystkie inne dziewczyny przed nią. Może Dominika wie coś na ten temat? – rzuciła pytanie Patrycja, spojrzawszy znacząco w moją stronę. Jednak Dominika, drocząc się z siostrą i dwuznacznymi półsłówkami i odrobinę zagadkowymi uśmieszkami sugerującymi jakieś niby to intymne zbliżenie, długo zwlekała z prawdziwą odpowiedzią. A gdy Patrycja nie dawała jej wciąż spokoju, w końcu wypaliła z całą szczerością:

- Nie wiem, co robiły inne dziewczyny, ja z pliku fotografii, które mi dał do ręki Fotograf, wybierałam swoją podobiznę. I odczep się wreszcie. – Na odczepne Patrycja odrzekła:

- No to nieźle wybrałaś... – Dominika zrozumiała, że padła ofiarą własnych mistyfikacji. Chociaż wcześniej swoją podobiznę aniołka wybrała rozmyślnie, by się z siostrą pośmiać i mieć niezły ubaw, teraz zawstydziła się biedaczka i wyraźnie spłoniła. Patrycja dostrzegła to natychmiast i chcąc wynagrodzić siostrze małą przykrość, jaką jej nieopatrznie sprawiła czy też jakiej ta z jej powodu doznała, zmieniła nagle temat i zaczęła chwalić jej obrazy. Ale tutaj o mało co nie pogrążyła Dominiki w jeszcze większym zakłopotaniu. Wyraźnie obrażona Dominika początkowo w ogóle nie chciała słyszeć, by mówiono na jej temat, wszystko jedno, w jakim kontekście, jednak powoli, gdy się przekonała lub też zrozumiała, iż Patrycja nie ma żadnych złych intencji ani najmniejszych powodów do prawdziwych złośliwości, co więcej, jako wspaniała starsza siostra jest w końcu jej najlepszą przyjaciółką, choć może lubi czasem nieco poironizować, a nawet zabawić się jej kosztem, udobruchała się i pozwoliła, by siostra fachowo, jako historyk sztuki, omówiła szczegółowo dwa jej obrazy.

Za Patrycją spróbuję opisać je tu możliwie wiernie. Pierwszy obraz nosił, czy też nosi tytuł: Wiosna, Lato, Jesień, czyli Autoportret. Jest to tryptyk, składa się zatem z trzech części, co w tym przypadku oznacza także – trzech płócien. Na pierwszym płótnie, na głęboką czerń bezksiężycowej nocy słabe, zielonkawe światło rzucają jedynie czarne węgliki oczu młodej dziewczyny. Dziewczyny tej jednak nie widzimy, nie widzimy także jej pięknych oczu rozsiewających nikłe światło, nie dostrzegamy, bo nie ma dziewczyny i nie ma oczu. Ona gdzieś jest i nie jest, ma się dopiero sama odgadnąć, rozpoznać samą siebie i swą tożsamość poprzez kogoś innego, prawdziwie narodzić. My ją zaledwie przeczuwamy, domniemywamy żar tlący się w tajnych zakątkach jej młodego ciała, żar kładący się nieomal namacalnym, zielonkawym światłem na białym płótnie obrazu.

Drugie płótno jest dokładną kopią pierwszego, z tym że dodano pewne nowe elementy, a już istniejące zinterpretowano na nowo. W ten sposób rozpoznajemy, że głęboka czerń z pierwszego płótna w swych górnych partiach stanowi firmament sczerniałego nieba, pod którym w zielonkawym świetle rozsiewanym przez czarne węgliki oczu młodej dziewczyny, której nie widzimy, lecz przeczuwamy, rysują się nikłe, z lekka rozjaśnione sylwetki niezidentyfikowanych obiektów latających.
Trzecie płótno jest dokładną kopią drugiego, z tym że dodano pewne nowe elementy, a już istniejące zinterpretowano na nowo. W ten sposób okazuje się, że w głębokiej czerni bezksiężycowej nocy, gdzie nikłe zielonkawe światło rozsiewały jedynie czarne węgliki tajemniczych oczu młodej dziewczyny, której nie było i która miała się dopiero narodzić poprzez siebie samą i kogoś innego, i którą zaledwie przeczuwano według żaru emanującego z tajnych zakątków tego nienarodzonego jeszcze ani dla niej samej, ani świata, młodego ciała, owego żaru, który dzięki sile namiętności kładł się jednak zielonkawym światłem na białym płótnie obrazu, ni mniej, ni więcej jawi nam się nagle, że nikłe, z lekka rozjaśnione delikatnym muśnięciem pędzla sylwetki niezidentyfikowanych obiektów latających, są młodymi czarownicami lecącymi do nieba. Jako nowe elementy pośród innych, które dodano na pierwszym planie tegoż trzeciego płótna, to kosmaty, rogaty diabeł oraz młoda piękna, od dawna przeczuwana dziewczyna, która wreszcie się narodziła, zmaterializowała i hojnie rozsiewa zielonkawe światło z pałających węglików swych czarnych oczu. Młoda dziewczyna siedzi na oklep na leciwym, kosmatym diable. Jest cała naga, nie licząc zamszowych ni to kozaczków, ni to kamaszków z ostrogami. Jej wzrok kieruje się wysoko ku zdążającym już do nieba młodym czarownicom. Jednak co się tyczy nieco leciwego diabła, na którego wsiadła, jest cokolwiek opieszały. Wprawdzie uniósł już przednie kopyta w zamiarze odlotu, ale tylnymi jeszcze ciągle wspiera się o ziemię. Podobnie leniwie i smutno ciąży ku ziemi jego odrobinę niespieszny, czarci ogon. Nie miejmy jednak poważniejszych obaw! Czarna, powłóczysta chmura rozwianych włosów młodej, ponętnej i gorącej aż do zatracenia się dziewczyny, z lekka pieszcząc długi diabli ogon i tym samym przepowiadając prawdę niebiańskich rozkoszy, ani chybi dopomoże mu zmartwychpowstać i rozkwitnąć w pełnej chwale, umożliwiając tym sposobem wspólny podniebny odlot!

No i proszę! Nie znałem Patrycji z tej strony i nie poznawałem jej teraz. Najwyraźniej poniosła ją fantazja i kiedy drobiazgowo i ze znawstwem opisywała tryptyk Dominiki, ta lekko zażenowana, a chwilami wręcz zdumiona, przeważnie nie zgadzała się z jej wizją, to i owo prostowała, ostatecznie posądziła siostrę o przekłamania, spaczenie jej idei i nadinterpretację. Nie chciała jednak zdradzić swojej własnej wykładni, stąd też pozostać musimy przy niezwykle interesującej, naszym zdaniem, wizji Patrycji.

Tamtego wieczoru zapytałem Dominikę, co ją skłoniło, by dać taki właśnie tytuł: „Wiosna, Lato, Jesień...”, to znaczy chodziło mi właśnie o ten pierwszy człon tytułu. Co się tyczy terminu „Autoportret”, użytego w drugim członie, zdawałem sobie sprawę, iż raczej nie należy brać go dosłownie. Dość dobrze rozumiałem nie całkiem oczywistą prawdę, że każdy artysta prowadzi swoistą grę z potencjalnym odbiorcą czy, jak w tym właśnie przypadku, widzem. Uśmiechając się szeroko i odsłaniając rząd ładnych równych zębów, niczym białe perły, takich zresztą samych, jakimi mimowolnie olśniewała Patrycja, ilekroć śmiała się bądź coś mówiła, Dominika pełna naturalnego wdzięku na moje nieco amatorskie pytanie odpowiedziała, że sprawa jest trywialna i nie kryje w sobie żadnych tajemnic ani podtekstów. Po prostu cały obraz malowała przez te właśnie trzy kwartały. Wiosną namalowała część pierwszą, latem – drugą, no i jesienią – część trzecią, wieńczącą całe dzieło. Zatem: „Wiosna, Lato, Jesień...”. Już sam dla siebie zastanawiałem się potem, jaki tytuł dałaby Dominika swojemu dziełu, gdyby praca nad nim przeciągnęła się do zimy. Ale najprawdopodobniej moje dociekania były naiwne, czy może zgoła pozbawione sensu.

Tymczasem Patrycja, pozwalając sobie na chwilę zadumy, kiedy to zapadło nikomu nie ciążące, dłuższe milczenie, w trakcie którego każdy z nas zdawał się wsłuchiwać w dolatujące z pobliskiej estrady przeboje znanej i lubianej gwiazdy, przeszła po chwili do omówienia drugiego obrazu Dominiki. Już błyskotliwy opis pierwszego obrazu, jakim był tryptyk, dowiódł, jak barwnie i interesująco potrafiła opowiadać, wykorzystując zarazem swoją fachową wiedzę, dlatego też nie otwierałem ust i słuchałem z zapartym tchem. Przytaczam jej słowa tak jak zapamiętałem, niczego istotnego nie dodając od siebie. Tak więc drugi obraz Dominiki nosił tytuł: Panna młoda z różańcem w otoczeniu Zalotników. Obraz ten był czy też jest diametralnie różny od opisanego wcześniej, różny tak co do stylistyki, jak i ogólnej wymowy. (Wspólną cechą obu dzieł jest bodaj tylko jakaś nieuchwytna, organiczna bezczasowość). O ile jednak z pierwszego obrazu emanowało pewne rozchwianie formy i rozmycie pojęć, o tyle na drugim panuje klasyczny duch dostojeństwa, równowagi i harmonii. Patrzący na obraz widzi na wprost przed sobą długą ulicę. Po obu jej stronach stoi rząd staroświeckich latarń. Jest dopiero wczesna pora zmierzchu i płomyki latarń ledwo pełgają nikłym, żółto-różowym światłem. Z tyłu za latarniami wyrastają dwa rzędy zrudziałych fasad secesyjnych kamienic, które z lewa i z prawa wypełniają przestrzeń obrazu. Szyby okien stylowych kamienic zdają się jednak odbijać naturalne światło zmierzchu. Ponad ulicą w głębi, tam gdzie dwa rzędy latarń już się prawie zbiegają w perspektywicznym ujęciu, widać wiadukt biegnący w poprzek ulicy, oraz przejeżdżający po nim pociąg ze snującą się ponad nim białawą smużką dymu na tle rudo-fioletowego nieba. W dolnej części płótna, przy jednej z latarń, tu gdzie widnieje widoczny początek ulicy, z konieczności ograniczonej ramą obrazu, po lewej dla patrzącego stronie znajduje się klęcznik z czarnego drewna z pulpitem pokrytym czerwonym pluszem. Na klęczniku klęczy młoda kobieta, tytułowa Panna młoda. W dłoniach trzyma białe paciorki różańca, z których duża część, wraz ze srebrzystym krzyżykiem, swobodnie opada poniżej jej splecionych modlitewnie dłoni. Panna młoda ma upięty na głowie krótki, biały ślubny welon, lecz poza tym jest zupełnie naga. Do nas, czyli widza, jest zwrócona bokiem. Jej pochylona w modlitewnym skupieniu głowa ukazuje profil pięknej twarzy i miękkie sploty miedzianych włosów. Nie mniej piękne jest jej bladoróżowe, a miejscami alabastrowe ciało, widziane tutaj w klęczącej pozie. Olśniewa jego miękka linia przywodząca na myśl harmonię i doskonałość proporcji klasycznego posągu. Dostrzegamy jędrną wypukłość krągłych piersi i lunatyczną bladość pięknie wyprofilowanych rąk wspartych na klęczniku. Uważniejszy widz może również dostrzec doskonale piękną, wręcz niedościgłą linię nóg, i lekko, i delikatnie zarysowany, miedziany trójkąt włosów na białym czy też alabastrowym łonie.

Wzdłuż długiej i dość szerokiej ulicy przechadzają się mężczyźni. Jest ich pięciu, może sześciu. Łatwo odgadnąć, że są to tytułowi Zalotnicy. Są nienagannie ubrani: eleganckie garnitury; krawaty albo muszki pod szyją; długie jasne bądź ciemne, rozpięte lub nie, płaszcze; lakierowane buty. Mężczyźni nie są już młodzi. Przechadzając się wzdłuż ulicy zdają się czekać aż Panna młoda wstanie od klęcznika. Ale czy się doczekają? Panna młoda jest już najwidoczniej poślubiona, a przynajmniej zaręczona. Komu? Tego jednak nie wiemy. Może jakiemuś bankierowi lub fabrykantowi, albo, zważywszy na jej pobożność, czego nie można wykluczyć, bo takie przypadki też się przecież zdarzają, poślubiona samemu Zbawicielowi. W tym ostatnim przypadku Zalotnicy z obrazu Dominiki T. powinni dać sobie raczej spokój. Jednak czy oni sami wiedzą o tym, że powinni dać sobie spokój i czy generalnie znają swojego rywala, kontrpartnera, kontrkandydata?

Wątpliwości pozostają i pytania można by mnożyć. Nie wiemy, na przykład, kim jest, czy też była, tytułowa Panna młoda? Czy zawsze była taka pobożna?, czy może nie? Czy ulica pełna latarń, na której rozgościła się nasza pobożnisia, to niewiele znaczący element, jeśli w ogóle jest to możliwe w dojrzałym dziele sztuki, jakim niewątpliwie jest obraz Dominiki T., czy może raczej ukryta sugestia, iż niegdysiejsze, czy po prostu niedawne prowadzenie się Panny młodej dalekie było od doskonałości, by – o zgrozo! – nie powiedzieć, iż była kiedyś, czy też jeszcze wczoraj, kobietą lekkich obyczajów, albo jeszcze gorzej, do szczętu zepsutą, do ostatka upadłą niewiastą! Z drugiej strony nie zapominajmy o wszystkich elementach składających się na tytuł: Panna młoda w otoczeniu Zalotników. Powtórzmy: Zalotników. A zatem nasza Panna młoda, jeśli nie została zaślubiona Kościołowi i jej Oblubieńcem nie jest Jezus Chrystus, to jawi się raczej ową pogrążoną w modlitwie, smutną Penelopą, czekającą na swego Odysa, męża, który nagle w pośpiechu, odbiegając od ołtarza, czy też porzucając weselne gody musiał ją opuścić i wyjechać gdzieś daleko, może nawet do obcych, zamorskich krajów, na przykład w szczególnie pilnych, nie cierpiących zwłoki interesach. Ale w takim razie, czy ów kapitalista, obojętne jakim dysponowałby kontem bankowym i jak bardzo był bogaty, czy byłby wart owego bezcennego skarbu, jaki ośmielił się opuścić dla swoich podejrzanych interesów?... Tylko że tutaj znowu nasuwa się szereg wątpliwości. Dlaczego owa wierna narzeczona, niedoszła czy też prawowita żona, oczekując w pokucie na męża-podróżnika, poszła na ulicę, czy nawet zgoła pod latarnię? Czy to miejsce wskazuje na surowość pokuty, jaką odprawia? Ale jeżeli tak, to za jakie grzechy?... Czy, jeśli ów kapitalista, Odys, Oblubieniec, kimkolwiek by był, jeżeli będzie się spóźniał ze swoim nadejściem, powrotem, czy powtórnym przyjściem, spóźniał ponad miarę, czy młoda piękna kobieta nie ulegnie w końcu czatującej i, z apetytu ostrzącej sobie zęby na długo wyczekiwaną ucztę ciała i duszy, sforze Zalotników?... Te i podobne im pytania, które prowokuje obraz Dominiki T., podobnie jak to ma miejsce z pytaniami stawianymi przez każde nietuzinkowe dzieło sztuki, pozostają, proszę Państwa, bez odpowiedzi. Chyba że Państwu wydaje się, że ją znacie. Szczęśliwi ubodzy duchem! Amen!

I takimi to właśnie słowami Patrycja zakończyła omówienie drugiego obrazu swojej utalentowanej siostry. Tym razem Dominika nie miała większych zastrzeżeń do interpretacji Patrycji. Muszę się tu przyznać, że Patrycja oczarowała mnie błyskotliwością i głębią swoich wywodów. Jej plastyczny, doskonały opis sprawił, iż czułem się tak, jakbym widział te obrazy na żywo. Mało tego, gdybym sam je tylko widział i nie słyszał koneserskiego, pouczającego komentarza Patrycji, nigdy by mi nie przyszło do głowy, że można w nich tak wiele zobaczyć i jednocześnie wyczytać pytań, które stawiają inteligentnemu widzowi. Ale też z nie mniejszym podziwem myślałem o zaledwie parę lat młodszej od niej Dominice, która już prezentowała tak niebywałą dojrzałość artystyczną! Wprawdzie w drugim jej obrazie zatytułowanym Panna młoda z różańcem w otoczeniu Zalotników być może zaznacza się jakiś nieuświadomiony wpływ Paula Delvaux, co jednak, jeśliby nawet miało miejsce, nie jest niczym złym, ani też deprecjonującym, u tak bardzo młodej i niewątpliwie utalentowanej artystki. Ba! To jakieś choćby dalekie pokrewieństwo jej sztuki ze sztuką tej rangi twórcy, jakim był Paul Delvaux, raczej przydaje tej drugiej nowych blasków i wynosi do jeszcze wyższych regionów. Z drugiej strony, gdyby ten wpływ istotnie miał miejsce, to przede wszystkim wiedziałaby o nim Patrycja, a znając jej krytyczną przenikliwość, zapewne nie omieszkałaby o nim wspomnieć. Więc moje uwagi winno się raczej traktować jako niewczesne czy jałowe wymądrzanie się, w żadnym stopniu nie poparte solidniejszą, sprawdzoną wiedzą.

Wkrótce potem opuściliśmy kawiarniany ogródek, w którym Patrycja dała wirtuozerski popis swojej elokwencji, a w szczególności świetnej znajomości sztuki, w której pośród nowych twórców jakże obiecująco zapowiadała się również jej młodsza siostra. Nie chcąc zbyt długo krępować swoją obecnością tych jakże miłych towarzyszek, zacząłem się z nimi powoli żegnać. Wyraziłem przy tym nadzieję, którą zresztą podzielały również dziewczęta, że się jeszcze tamtego wieczoru spotkamy, być może o północy na tradycyjnym puszczaniu wianków. Pobliska rzeka zdawała się już na to czekać. Ze swej strony miałem tymczasem jakieś własne plany, natomiast obie dziewczyny we wcześniej umówionym miejscu chciały się jeszcze spotkać ze swoimi rodzicami, z którymi razem przyszły na świętojańską uroczystość. Zanim się rozstaliśmy, napomknąłem Patrycji o swoich opowiadaniach. Powiedziałem, że mam ich kilka, że są to jakieś próby literacki, małe wprawki i zapytałem wówczas, czy nie zechciałaby rzucić na nie okiem. Żywo zareagowała i natychmiast zainteresowała się sprawą. Na wszelki wypadek, gdybyśmy się już nie spotkali owego wieczoru, przezornie zaproponowałem jej inny dzień. Umówiliśmy się, że przyjdzie do mnie z wizytą w najbliższy poniedziałek i odbierze materiał.

Jak tylko pożegnałem dziewczęta, pierwsze swoje kroki skierowałem pod estradę główną. Zbliżała się godzina dwudziesta druga i koncert Maryli R. rozpalił już emocje zgromadzonych tłumów do czerwoności czy wręcz białości. Kolejne jej przeboje śpiewali wraz z artystką starsi i młodsi, dorośli i kilkuletnie dzieci, rodzice, dziadkowie i wnuki. Niezależnie od tego, że gorąca atmosfera już dawno zdawała się osiągnąć najwyższe regiony dostępne na widowiskowej skali temperatur, a każda kolejna piosenka ten niewiarygodnie wysoki stan niezmiennie utrzymywała na kresowym poziomie, kiedy nadeszła pora na nieśmiertelny przebój „Niech żyje bal”, nastąpiła jednak nadspodziewana eksplozja emocji i wszyscy jakby oszaleli w powszechnej komunii ciał i dusz. Nastąpiło doprawdy powszechne zjednoczenie się i zbratanie ludzi, ich serc i umysłów. Jeśli wolno się tu afiszować ze swoimi prywatnymi predylekcjami w muzyce rozrywkowej, to powiem krótko, że sam od samego początku należę do wiernych wielbicieli talentu Maryli R. Tamtego wieczoru jeszcze raz miałem okazję przekonać się dobitnie, że nie jestem bynajmniej w tym odosobniony.

Bisom nie było końca i koncert artystki przeciągnął się do późnych godzin wieczornych. Potem był jeszcze z niczym nieporównywalny, przepiękny pokaz ogni sztucznych. Niebo nad miastem raz po raz rozbłyskiwało rojowiskiem różnokolorowych, świetlistych meteorów. W momencie wystrzelenia jeszcze niewidoczne, nagle w górze rozpadały się na miriady kolorowych gwiazdek, i po parabolicznych trajektoriach przemierzały niebo aż do momentu raptownego zniknięcia. Gdy głośne wybuchy towarzyszące wystrzeliwaniu w powietrze kolorowych rakiet stawały się coraz rzadsze i jednocześnie gasł deszcz spadających meteorów aż do całkowitego ich zaniku, słabsi i mniej wytrzymali uczestnicy zabawy, myśląc o wypoczynku po prawie dwunastogodzinnym fetowaniu Świętojańskie Nocy, zaczęli się powoli kierować ku swoim domom, zaś niezmordowani i wytrwali, pośród nich głównie ludzie młodzi, kroki swoje z wolna kierowali nad rzekę. Nad rzeką bowiem miało mieć miejsce tak symboliczne, jak i w jakimś sensie dosłowne zwieńczenie czerwcowego święta – palenie ognisk, uwodzenie dziewcząt i rzucanie na wodę barwnych wianków. Cała uroczystość świętojańska od początku do końca była doskonale zorganizowana przez niewidzialną rękę jakiegoś dobrego Demiurga, być może Światowida, stąd też w tę pamiętną Noc Kupały zadbano i o to, by dziewczęta nie musiały koniecznie przychodzić z własnymi wiankami, bowiem wzdłuż rzeki rozmieszczone były specjalne, by tak rzec, punkty, w których za stosunkowo niską cenę można było kupić sobie ładny wianek. Te nieco droższe eksponaty miały w środku woskową świecę. Niektóre jednak dziewczyny o potrzebny rekwizyt zatroszczyły się odpowiednio wcześniej i przyszły wystrojone w piękne kwietne, albo też z zielonego listowia, nie mniej urokliwe, wianki, które dumnie nosiły na głowach... Wianki wiankami, nad rzeką stały ponadto budki z piwem i kiełbasą śląską, sprowadzoną na tę okoliczność z samej Sobótki, którą następnie można było przypiec sobie na ognisku. Kilkuosobowe mieszane grupy dziewcząt i chłopców małymi obozowiskami porozbijały się wzdłuż rzeki. Niebawem rozpalono ogniska, zaczęto otwierać butelki i piec na ogniu kiełbaski. Tu i ówdzie rozległy się donośne śpiewy. Tak jak być powinno królowała powszechnie piosenka biesiadna. Jednocześnie chłopcy już bez żenady zaczęli się zalecać do dziewcząt i podszczypywać je w nieprzyzwoitej nadziei na pogański finał, który miał mieć miejsce gdzieś dalej, w cieniu zarośli czy krzaków. Wianki tymczasem czekały w pogotowiu aż nadejdzie właściwy moment. Rozglądając się za moimi dziewczętami, Patrycją i Dominiką, kawał drogi przemierzyłem wzdłuż rzekę, ale nie wiem, kto je uwiódł i to tak skutecznie, że choćbym oczy wypatrzył, przepadły bez śladu. Trudno jednak, żebym sam sobie kupował wianek i puszczał go potem na wodę. Nieco zawiedziony zawróciłem i swoje kroki skierowałem niebawem w stronę domu. O tej porze nocy i tego świątecznego czasu niepodobna było liczyć na miejską komunikację, więc do domu udałem się na piechotę. Szedłem wolno opustoszałymi ulicami miasta i mimo woli widziałem, jak w tej czy innej bramie już przy pożegnaniu, albo też na ławce w parku czy jakimś cienistym skwerku, młoda dziewczyna oddaje się chłopcu, puszczając w niepamięć swój dziewczęcy wianek. Do domu dotarłem po dwóch godzinach niespiesznego marszu. Oczywiście po całym dniu i dużej części nocy byłem wyraźnie zmęczony i senny. Poczułem się też głodny. Ale o tak późnej porze nie zamierzałem jeść. Od paru dobrych godzin była już niedziela i poczynało świtać, ja jednak wiedziałem, że do kościoła i tak się pewnie nie wybiorę, więc będę mógł spać do woli. Patrycja miała przyjść po moje opowiadania dopiero w poniedziałek.


I tak się też stało. W umówionym dniu, gdy właśnie przyszła, przekazując jej tekturową teczkę z opowiadaniami, wbiłem do głowy, że nie oczekuję na żadne tanie pochlebstwa i interesują mnie jedynie jej prawdziwe odczucia. Wiem również, powiedziałem, że potrafi dogłębnie i z przenikliwością zanalizować dany utwór. W pierwszym rzędzie, kiedy będzie opowiadania oddawać, niech mi powie, czy je przeczytała, czy to w ogóle daje się czytać, czy choć trochę przykuwa uwagę. Że chętnie wysłucham wszystkich krytycznych uwag, bo być może na coś mi się przydadzą. A zatem szczerość, sama szczerość i tylko szczerość!

Tego dnia nie rozmawialiśmy długo, ponieważ Patrycja miała coś pilnego do załatwienia w mieście. Obrzuciwszy spojrzeniem jej piękną różową suknię na ramiączkach i uśmiechnąwszy się do niej, zapytałem ją tylko jeszcze, gdzie tak wczoraj, czy już może przedwczoraj, przepadła razem z siostrą. Jakby trochę nadąsana, choć jednocześnie nie bez szczypty tak charakterystycznej dla siebie dystansującej ironii, odpowiedziała z niejakim ociąganiem, że zaraz po sztucznych ogniach „rodzice zgarnęli swoje dobrze wychowane córeczki do domu”, by jeszcze przed północą mogły grzecznie ułożyć się do snu. I już całkiem rozpogodzona, w wyraźnie żartobliwym tonie dorzuciła coś w tym rodzaju, że to są właśnie owe cienie dobrego urodzenia, jak i być może „niezbyt wygórowana cena”, jaką trzeba czasem za nie płacić. Zanim wyszła, już przy drzwiach zapytała, czy zachował mi się może egzemplarz „Blanki Bruyn” w mojej autorskiej adaptacji, bo jej siostra, gdy usłyszała o tamtym szkolnym teatrze, chciała całą rzecz przeczytać, a jej własny egzemplarz gdzieś się zapodział. Zawróciliśmy do pokoju, po czym spróbowałem się rozejrzeć wśród swoich różnych szpargałów, jednak od ręki nie udało mi się go znaleźć. Spieszyła się trochę, więc zapewniłem ją, że na pewno mam, i jak odnajdę, to następnym razem na pewno go dostanie. Umówiliśmy się, że przyjdzie za dwa tygodnie. Wtedy zwróci mi moje opowiadania i wyrazi swoją opinię.


Kiedy powtórnie stanęła w drzwiach mojego mieszkania, w jej oczach i słowach, którymi mnie przywitała nie było już tamtego naglącego pośpiechu, który przed dwoma tygodniami przymuszał ją do jak najszybszego załatwienia sprawy, by biec do następnej. Przeszliśmy spokojnie do pokoju i, wskazując na wersalkę, poprosiłem, by usiadła. Sam zająłem miejsce w swoim podniszczonym fotelu. Przez ostatnie dwa tygodnie myślałem od czasu do czasu o niej i próbowałem przewidzieć, co powie na wiadomy temat, gdy już przyjdzie. Ale bynajmniej nie robiłem sobie żadnych złudzeń. Tych kilka opowiadań napisanych w ciągu ostatnich dwu, trzech lat ani nie dostarczało powodów do prawdziwej satysfakcji, ani tym bardziej nie było niczym nadzwyczajnym. Owszem, ustawicznie nachodziły mnie najróżniejsze wątpliwości. Dwa czy trzy z owych opowiadań próbowałem mimo wszystko wysłać do redakcji jakichś czasopism literackich. Moja aktywność została zbyta milczeniem, już na samym starcie zero reakcji, co naturalnie nie wróżyło dobrze na przyszłość. Nadal byłem targany wątpliwościami, w nich jakże łatwo krzewiła się niewiara we własne siły, a te, że słabe i wątłe, pod dużym znakiem zapytania stawiały sens dalszej pisaniny.

Mimo jej inteligencji, ciętego języka i swoistej ironii, obawiałem się jednak ze strony Patrycji gołosłownych pochlebstw mających swe źródło czy to w zwykłej kurtuazji, czy może obawie, aby jakimś surowszym sądem nie sprawić mi przykrości, więc by temu zapobiec nie dopuszczałem ją na razie do głosu, i kierując spojrzenie w stronę okna wypełnionego błękitem nieba, rozpocząłem dłuższy monolog, w którym na powrót przypomniałem jej o tym, jak żeśmy się umawiali, że wyrazi swoją opinię o moich opowiadaniach całkowicie szczerze. A zakładając chwilowo, że są może coś warte, liczę tym samym, że jej krytyczna opinia ułatwi mi dostrzeżenie wszystkich słabych stron tej prozy i jej najdrobniejszych uchybień. Ale przede wszystkim, raz jeszcze postawię pytanie zasadnicze, czy to w ogóle jest strawne i daje się czytać, a jeśli tak, to czy przykuwa na tyle uwagę, że chce się przeczytać do końca. Powiedziałem coś jeszcze w tym mniej więcej guście i dopiero po jakiejś chwili, kiedy Patrycja T. po raz drugi czy trzeci powtórzyła te same słowa, zorientowałem się, że w swoim monologu zapędziłem się zanadto, podczas gdy ona usiłuje mi odpowiedzieć na rzucone już pytanie. Tym dwu- czy trzykrotnie powtórzonym zdaniem była jej spokojna, dobitna wypowiedź:

- Jest na tyle interesujące, że przeczytałabym wszystko jeszcze raz... – Kiedy jej stanowcze słowa nareszcie dotarły do mojej świadomości, odwróciłem głowę od okna i spojrzałem na nią. Wciąż jakbym nie dowierzał, zgoła myśląc, że mnie słuch zawodzi. Dostrzegła niekłamane, żywo malujące się zaskoczenie na mojej twarzy, więc patrząc na mnie powtórzyła po raz kolejny, w nieco rozwiniętej już formie:

- Nie tylko przykuwa uwagę, ale choć przeczytałam dwukrotnie, chętnie przeczytałabym jeszcze raz. Czy uwierzy mi pan w końcu? – Na krótką chwilę zaniemówiłem z wrażenia. Wszystko to stąd, że w najśmielszych marzeniach nie potrafiłem sobie wyśnić lepszej recenzji. Kiedy po chwili doszedłem do siebie, nie dawałem za wygraną i w poczuciu realizmu usiłowałem przymusić Patrycję, by wreszcie powiedziała coś niepochlebnego. Jednak mimo wielu prób nie zdołałem nic takiego od niej wydobyć. Przeciwnie, rzeczowymi argumentami starała się umotywować swoją entuzjastyczną opinię. Mówiła o klarownym języku moich opowiadań, sugestywnym obrazowaniu, dobrym puentowaniu poszczególnych sytuacji i fragmentów, nie przekraczaniu granic dobrego smaku tak w sferze obyczajowości, jak i samych wartości chrześcijańskich. Nie podzielała moich obaw, iżby teksty te mogły obrażać czyjeś uczucia religijne. Odwołując się do swojej wiedzy z historii sztuki i znajomości malarstwa, pewne aspekty mojej prozy kojarzyła ze światłocieniami Valdemarkusa. Nie szczędziła także pochwał dla wierszy włączonych do jednego z dłuższych tekstów (który uznała za swoistą mikropowieść), i które stanowiły jego integralną część. Mówiła wreszcie o fantazji i wyobraźni, dobrze miarkowanym kwantum humoru oraz swoistym magnetyzmie opowiadań, przykuwających uwagę od początku do końca.

Gdy potem chcąc nie chcąc przerwałem ten nieoczekiwany i nazbyt obfity strumień pochwał, na który z pewnością nie zasłużyłem, a który tu przytaczam pragnąc dać jedynie wyraz samej prawdzie zdarzeń, i niezupełnie w związku z jej wielkodusznymi sądami powiedziałem coś o tym, że nie mam przecież większych złudzeń, bo zacząłem pisać stanowczo za późno, Patrycja odpowiedziała, że tak czy owak powinienem pisać dalej, a w niej w każdym razie będę miał swojego wiernego czytelnika. Mówiąc to patrzyła wprost na mnie, a z jej oczu i gładko wypowiadanych słów promieniała jedynie sama szczera prawda. Nie dopatrzyłem się tam nawet cienia, czy może najmniejszej iskierki nieszczerości, takiej choćby na lekarstwo.


Kiedy Patrycja T. już wychodziła, na powrót wzięła ze sobą moje opowiadania. Tak jak mówiła, chciała je przeczytać raz jeszcze, a następnie zamierzała dać do przeczytania swoim przyjaciołom, bo po interesującej, jak powiedziała, lekturze gorąco pragnęła się z kimś podzielić własnymi refleksjami. Do opowiadań dołączyłem tym razem pożółkły maszynopis z „Blanką Bruyn”, którą już dość dawno chciała przeczytać Dominika. Gdy Patrycja wyszła, zostałem w domu sam ze swoimi myślami. Kiedy jeszcze była na miejscu, zapomniałem zapytać, komu w pierwszym rzędzie chce pokazać moje opowiadania. Pogrążony w myślach zastanawiałem się teraz, czy jej młodsza siostra, Dominika, po zapoznaniu się z „Blanką Bruyn”, zainteresuje się również nimi. Ale to chyba mało prawdopodobne, jako że przyszłoroczna maturzystka musiała mieć wystarczająco dużo lektur do przejrzenia. I to nie takich zwariowanych jak lektura mojego autorstwa. Chociaż, z drugiej strony, jako młoda początkująca artystka, już teraz tworząca tak wspaniałe obrazy, prócz statecznej rozwagi i prawdziwego, niewinnego aniołka w duszy miała chyba w sobie jakiegoś małego, ukrytego diablika, tym bardziej że była nieodrodną siostrą Patrycji. Zatem moja lektura być może by jej nie zaszkodziła. A co do braku czasu? – na razie były wakacje...

Niemniej, nad tą do pewnego stopnia marginalną sprawą całej tej historii, nie zastanawiałem się dłużej, i szybko przeszedłem nad nią do porządku. Nie miało to teraz dla mnie większego znaczenia, a w przyszłości pewnie i tak się okaże, jak było naprawdę. Tymczasem rozpamiętywałem wszystko to, co przed niespełna godziną mówiła Patrycja. Starałem się przypomnieć sobie każde jej słowo. I istotnie, chwilami miałem wrażenie, że pamiętam każde wypowiedziane przez nią zdanie. Każde jak sznur pereł, ładnie zbudowane, wyważone, mądre. Miałem też zapisane w pamięci brzmienie jej głosu i mogłem go sobie dowolnie przypominać. Przynajmniej tamtego dnia. Oczami wyobraźni widziałem znowu te jej zielone czy może zielonkawe oczy, które tak w zależności od zewnętrznego światła, jak i pod wpływem jakiejś chwilowej emocji lub przelotnej myśli stawały się jasnoszare, niebieskawe, czy wręcz czarne, gdy padał na nie cień; widziałem łagodny, dziewczęcy uśmiech na delikatnej, pięknej twarzy; ciemnobrązowe włosy ładnie upięte z tyłu głowy; dość kusą spódnicę w pastelowej tonacji i jasną powiewną bluzkę bez rękawków...


W tamtą noc długo nie mogłem zasnąć i wciąż na nowo odtwarzałem w pamięci wszystko to, co przed paroma godzinami powiedziała. Myślałem o tym, że już od bardzo długiego czasu nie byłem tak szczęśliwy, jak właśnie owego dnia. Nie miałem żadnych wątpliwości, że moje opowiadania się jej podobały i swoją aprobatę wyrażała najzupełniej szczerze. W ową bezsenną noc upewniłem się w szczególności, że gdyby już nigdy nikt więcej nie wyraził się o nich pochlebnie, to i tak warto było pisać dla tej jednej czytelniczki.

Awatar użytkownika
eka
Posty: 16787
Rejestracja: 30 mar 2014, 10:59

Przeczytałabym wszystko jeszcze raz

#2 Post autor: eka » 09 lip 2019, 10:05

Przeczytałam krótko po opublikowaniu i byłam pewna, że skomentowałam.
Niespieszna, bardzo szczegółowa narracja bardzo przypomina tę z poprzedniego opowiadania umieszczonego na Ósmym (o kobiecie z prowincji spotkanej przypadkiem). To jak malowanie obrazu osobowości bohatera-narratora. Trzeba się wczuć, rozsmakować, oderwać od pośpiechu.
Warto było.

:kofe:

Waldemar Kubas
Posty: 109
Rejestracja: 12 lis 2014, 16:19

Przeczytałabym wszystko jeszcze raz

#3 Post autor: Waldemar Kubas » 10 lip 2019, 09:20

Miło mi i dziękuję:)
:rosa:

ODPOWIEDZ

Wróć do „OPOWIADANIA”