na spacer wokół krypty
i straszą jak listki, co zerwą się z gałązek
na wieczne wiatrocenie.
Przyczepią się do kurtki czy czapek,
robiąc z ciebie atrapę, manekin
co nie jest ubrany w nic ponad to.
A zza firanek, które mogłyby posłużyć
za togę przynajmniej, sączy się grudzień.
To koniec świata, żarówki zamiast słońca,
żebra zamiast ciepłych, bezpiecznych wysp,
gdzieś na oceanie spokojnym.
I te rozmowy sprzed wieków, co na końcu języka,
tańczą ci kankana i kręcą piruety na łyżwach,
przechodząc do legendy.
I choć to ty jesteś mapą,
to przecież jednak.
Z cyklu: Derma.
Listopad, TEGO roku.
Marcin Lenartowicz
Że specjalną, zartobliwa dedykacją, dla jednej takiej - czepialskiej, co tęskni za Starym Marcinem