• Nasze rekomendacje
  •  
    UWAGA!
    JEŻELI JESTEŚ ZAREJESTROWANYM UŻYTKOWNIKIEM I MASZ PROBLEM Z LOGOWANIEM, NAPISZ NAM O TYM W MAILU.
    [email protected]
    PODAJĄC W TYTULE "PROBLEM Z LOGOWANIEM"
     
  • Słup ogłoszeniowy
  •  
    Demokracja jest wtedy, gdy dwa wilki i owca głosują, co zjeść na obiad.
    Wolność jest wtedy, gdy uzbrojona po zęby owca może bronić się przed demokratycznie podjętą decyzją.

    Benjamin Franklin

    UWAGA!
    KONKURS NA TEKST DISCO POLO ROZSTRZYGNIĘTY!

    Jeżeli tylko będziecie zainteresowani, idea konkursów powróci na stałe.
    A oto wyniki



    JAK SIĘ PORUSZAĆ POMIĘDZY FORAMI? O tym dowiesz się stąd.
     

"Miś i Czarodziejka" cz.1 - O tym, jak zostałem sławnym pisarzem

Najbardziej wymagająca literatura
ODPOWIEDZ
Wiadomość
Autor
Awatar użytkownika
Alicja Jonasz
Posty: 1658
Rejestracja: 24 kwie 2012, 09:01
Płeć:

"Miś i Czarodziejka" cz.1 - O tym, jak zostałem sławnym pisarzem

#1 Post autor: Alicja Jonasz » 30 lip 2020, 14:10

Cześć! Mam na imię Porzucek i jestem pisarzem. Tak, pisarzem, i to nie byle jakim, lecz najsłynniejszym na świecie! Zapewne znacie wielu moich sławnych kuzynów? Oczywiście, że tak! Wystarczy wspomnieć misia Puchatka, Paddingtona czy Uszatka, znane gwiazdy filmowe, a wasze serduszka zaczynają bić tak mocno i głośno, jakby w jednej chwili rozdźwięczało się milion dzwoneczków. Myślę, że bardzo miło jest budzić się i zasypiać przy dźwięku dziecięcych serduszek. To musi być równie przyjemne jak smakowanie miodu.
Pani Ania, moja przybrana mama, która adoptowała mnie wtedy, kiedy zostałem sam na świecie i wydawało się, że nikt mnie nie zechce, zawsze powtarza, że pisarz to taki szczególny czarodziej potrafiący ze słów i marzeń wyczarować wszystko, wszyściuteńko! Nawet piękny wóz strażacki pędzący na sygnale do pożaru albo najprawdziwszy autobus pomalowany w niezapominajki pełen dzieci! Tak, pełen dzieci - roześmianych i rumianych jak jabłuszka! Siedzą grzecznie na błękitnych fotelach niczym brzęczące pszczółki na kwiatowych płatkach, a za kierownicą pani Ania, najlepszy kierowca na świecie. Jedzie ostrożnie, kręci kierownicą, dodaje gazu, wbija biegi, zerka w boczne lusterka, spogląda na znaki drogowe, zawsze zwalnia przy przejściu dla pieszych i śpiewa, wesoło i skocznie, a dzieci klaszczą! Ach, uwielbiam te piosenki pani Ani! Są takie... przemisiowe! Mógłbym słuchać ich bez końca! To właśnie wtedy moje serduszko staje się dzwoneczkiem, który cichutko brzęczy, tak pięknie, że ze szczęścia prawie unoszę się niczym skowronek nad łąką. Ale co to?! Za chwilę autobus dotrze na miejsce i zanim wyruszymy na szlak przygody, pani Ania przeliczy nas i ustawi w pary, żeby było bezpiecznie i nikt się nie zgubił w czasie wyprawy. Ja będę szedł na przodzie w parze z moim kolegą Leszkiem i Obieżyświatem, naszym przewodnikiem, a za nami pójdą inni uczniowie IIc.
Kiedy byłem jeszcze małym misiem, pani Ania powiedziała, że jeśli pragnę zostać pisarzem, najpierw powinienem przeczytać dużo książek, najlepiej tych pięknych i mądrych. Powinienem również każdego dnia z uwagą rozglądać się po świecie. Mieć po prostu oczy wokół głowy! Tak, wokół głowy! Nie przesłyszeliście się! Natychmiast wyobraziłem sobie, jak śmiesznie wyglądałbym z mnóstwem figlarnych oczek na głowie, niczym jakiś dziwaczny stwór albo pająk ptasznik. Powinienem też bez ustanku ćwiczyć się w pisaniu. Być mróweczką, niezmordowaną, niezwykle pracowitą i wytrwałą. A potem, kiedy już głowa wypełni się po brzegi mądrością, jako prawdziwy pisarz czarodziej będę mógł wymyślić dosłownie wszystko! Naprawdę! Nawet misia pająka albo misia mrówkę, albo... albo wycieczkę pełną niespodzianek, lecz takich milutkich, które wywołują na dziecięcych buziach uśmiech. Oto ja, pisarz czarodziej, zasiadam za biurkiem i umoczywszy pióro w atramencie, zaczynam pisać...
Słoneczko było już wysoko, gdy autobus, ciężko posapując, wtoczył się na leśny parking. Silnik zarzęził, zastukał i... - hura!
- Jesteśmy na miejscu! - zawołała pani Ania.
Wszyscy zaczęli gramolić się z siedzeń, ja też. Pech jednak chciał, że pękaty brzuszek, który czyni mnie najzgrabniejszym z misiów, utknął w przejściu między oparciami siedzeń i gdyby nie pomoc Tomaszka, pewnie zostałby tam na zawsze. Miś bez brzuszka będzie wyglądał strasznie, zasępiłem się nie na żarty.
- Od czego ma się przyjaciół! - rzekł Tomaszek i z całej siły nacisnął palcem na mój brzuszek.
- Plum blum - odezwał się misiowy bębenek, a właściwie to, co w nim zamieszkało w czasie podróży, czyli pierniczki w czekoladzie, miodek i rodzynki.
Musicie wiedzieć, że mój brzuszek jest delikatny i o wiele bardziej wrażliwy na dotyk niż na przykład łapki czy stopy. Pogilgotany przez Tomaszka zachichotał, a potem zaczął podskakiwać, jakby pierniczki postanowiły nagle w brzuszku poćwiczyć. Hop hop, kilka podskoków i... hura! Udało się! Brzuszek uratowany! Przejście odkorkowane! Mogliśmy wszyscy wyjść z autobusu - ja, brzuszek i Tomaszek!
Na nasz widok ptaki rozćwierkały się, owady rozbrzęczały, a słoneczko rozpromieniło się i zaczęło głaskać dziecięce policzki i noski, odciskając na nich kropeczki piegów. Niektóre promyki bywają jednak psotne. Ujrzawszy nas, rozigrały się na dobre! I gdyby nie pani Ania, czarodziejka wszechczasów, która zna tysiąc różnych zaklęć przywołujących i przeganiających, mogłyby napsocić co niemiara. Oj, dopiero byłby galimatias!
- Kapelusz! Czapka z daszkiem! Kaszkiet! Chusteczka! - zawołała pani Ania, a słoneczne promyki natychmiast rozpierzchły się na boki i ukryły w lesie.
Taka jest moc magii - wszechpotężna!
Leszek już na mnie czekał. Gotowy do wymarszu, niecierpliwie dreptał w miejscu. Obieżyświat zaś spoglądał raz na kompas, raz na mapę, dokładnie sprawdzając trasę naszej wyprawy. Musicie wiedzieć, że to jeden z największych na świecie podróżników. Brał udział w niejednej wyprawie. Ostatnio na przykład wrócił z Francji, gdzie w sześć minut pokonał tysiąc sześćset sześćdziesiąt pięć stopni prowadzących na szczyt wieży Eiffla, ustanawiając w ten sposób nowy rekord świata. Do tej pory nie udało się tego dokonać nikomu! Ach, Obieżyświat jest wspaniały!
- Zanim wyruszymy na szlak, przypomnimy sobie kilka zasad obowiązujących podczas wędrówki po lesie - oznajmiła pani Ania, gdy już wszyscy staliśmy w szeregu, prężąc się jak żołnierze przed dowódcą.
Mój pękaty brzuszek wystawał z rzędu, jakby chciał powiedzieć:
- Zasady poruszania się po lesie mam w jednym paluszku, a właściwie... w misiowym pępuszku!
- Ja wiem! - zawołała Zuzia, szybko unosząc rękę.
- Jaaa! Jaaa! - wtórował jej Maks.
- Ja powiem! - nalegała Magda, próbując przekrzyczeć innych.
Zrobiło się głośno, głośniej niż w ulu, kiedy pszczółki na rozkaz królowej ruszają do pracy przy zbieraniu kwiatowego pyłku. Byłem jedną z tych pszczółek! Mój brzuszek brzęczał wraz z innymi, wyrywając się do odpowiedzi.
Ale co to? Pani Ania, zamiast cieszyć się, jak zwykła to robić zawsze, gdy uczniowie są chętni do odpowiedzi, tym razem zmarszczyła czoło i położywszy palec na ustach na znak milczenia, zaczęła z uwagą rozglądać się na boki. W jednej chwili wszyscy umilkli zdziwieni zachowaniem pani, a ona szepnęła tajemniczo:
- Ciii... Czy słyszycie?
Nadstawiliśmy uszu. Ja dodatkowo nadstawiłem nosek, bo musicie wiedzieć, że misie, mimo że mają słaby wzrok i słuch, węch posiadają doskonały. Potrafią wywęszyć pyszne jedzonko nawet z trzydziestu kilometrów. Tak, misie są rekordzistami w tej dyscyplinie!
Mój nosek spisał się doskonale. Spośród miliona najrozmaitszych zapachów - żywicy drzew, igliwia, mchu, grzybów i owoców, wychwycił ten dla misia najulubieńszy - zapach miodku z leśnej pasieki. Pani Ania powiedziała kiedyś, że pszczółki są czarodziejkami. Czyżby pisały książki, pomyślałem i odtąd zacząłem pilnie je obserwować. Wkrótce okazało się, że pszczółki co prawda książek nie piszą, ale potrafią wyczarować coś równie cennego - miodek! Tak, miodek, w którym zaklęte jest wszystko - zapach owoców, ziół i kwiatów. Ach, jakie kochane są te pszczółki, jakie pracowite! Czarodziejskie!
Mógłbym przytulić je albo dać im buziaka! Lecz pszczółki to nie dzieci uwielbiające misiowe przytulasy! Niepokojone mogą zdenerwować się i użądlić niedoświadczonego misia pszczelarza. Musicie wiedzieć, że każda pszczela rodzina, zwana przez prawdziwych pszczelarzy rojem, wydziela inny zapach. Dzięki niemu mieszkanki ula poznają rodzeństwo na łące i wiedzą, którędy po zebraniu kwiatowego pyłku wrócić do domu. Czy miś pachnący czekoladowymi pierniczkami mógłby zamieszkać w pszczelim pałacu i pracować przy wyrobie miodku? Co to, to nie! Pszczoły są bardzo mądre i doskonale wiedzą, kogo wpuścić do ula na filiżankę miodu w towarzystwie królowej, a kogo przegonić gdzie pieprz rośnie.
Ale wróćmy na leśny parking do chwili, kiedy pani Ania przyłożyła palec do ust, a my zamarliśmy w milczeniu. Każdy, nadstawiwszy uszu, czekał w napięciu na tajemniczy dźwięk, o którym wspomniała pani. Zuzia stanęła w bezruchu z podniesioną ręką, Maks z szeroko otwartymi oczami, a ja z wydętym brzuszkiem i czujnym noskiem, który akurat w tym momencie, kiedy sytuacja wymagała pełnej koncentracji, zaczął mnie swędzieć. Pociągnąłem noskiem. Swędział! Dmuchnąłem na niego prawym kącikiem pyszczka. Swędział! Dmuchnąłem na niego lewym kącikiem pyszczka. Swędział nieprzerwanie! Coś w nim uparcie wierciło się, coś łaskotało. A może wleciała do niego pszczółka? Ojej, dłużej nie wytrzymam! Zaraz kichnę!
- A... A... Apsik! - kichnąłem siarczyście, aż Kubie spadła z głowy czapeczka.
- Ciii... Czy słyszycie? - powtórzyła pani Ania.
Wstrzymaliśmy oddech. Nikt nawet nie pisnął, nie westchnął, nie kaszlnął i nie zaszurał butami. Wszyscy wsłuchali się w panującą w lesie ciszę, która jeszcze przed chwilą ciszą wcale nie była, tylko filharmonią, w której rozbrzmiewały najrozmaitsze dźwięki - śpiew ptaków, brzęczenie owadów i szum wiatru.
- Las obraził się na nas i zamilkł - oznajmiła pani Ania. - Pamiętaj, że gdy przychodzisz w gościnę do lasu...
- Nie hałasuj - wyszeptali zgodnie uczniowie IIc.
O tak, hałas jest niegrzecznym stworkiem! Musicie na niego uważać, bo gdy raz się przyczepi, będzie chodził za wami i psocił. Wiem coś o tym! Kiedyś przywlókł się za mną ze szkoły i po cichutku zagnieździł w garderobie, w której jak wiecie mieszkam, odkąd pani Ania mnie adoptowała. Zagnieździł się tak sprytnie, że w ogóle nie miałem pojęcia o jego istnieniu! Może ukrył się w szufladzie na ręczniki albo wskoczył do wielkiej torby podróżnej, albo w ubrania? Tego nie wiem, lecz gdy wieczorem zaczął psocić, musiałem zatkać uszy podusią Miękusią. Misiowe uszy nie znoszą hałasu!
Mieszkańcy lasu podobnie. Już wiedzieliśmy, że hałas na czas wycieczki zostanie zamknięty w autobusie. Niech sobie tam siedzi na wygodnym fotelu i do woli hałasuje, a my...
- Idziemy - oznajmiła pani Ania. - Cały czas tą ścieżką wzdłuż leśnego strumyka do pierwszego zakrętu, a potem...potem Obieżyświat wskaże drogę!
Wszyscy spojrzeli na sławnego podróżnika, a on tylko kiwnął główką ozdobioną girlandą aksamitnych płatków i bez słowa ruszył przed siebie, aby po chwili zniknąć w leśnej gęstwinie.
- Proszę panią, a czy w tym lesie są pająki? - zapytała cichutko Julka.
Pająki w lesie? W tym lesie? Ech, co ta Julka mówi? Pająki mieszkają w terrarium Mateja! W lesie ich nie ma! Nie ma na pewno! Na sto procent!
Owszem, są pszczółki, są ptaki, są leśne żuki, komary i cała gromada kuzynek muchy Bzyczki, ale pająków nie ma na pewno! Gdyby były, Matej powiedziałby mi i razem zbudowalibyśmy dla nich wielkie terrarium. Matej na pająkach zna się prawie tak dobrze jak ja na pszczółkach i wyrobie miodu, czyli profesjonalnie. Wiem, to trudne słowo. Profesjonalnie oznacza, że ktoś jest w danej dziedzinie czarnoksiężnikiem. Tak! Ja - miś Porzucek i Matej - syn pani Ani, jesteśmy czarnoksiężnikami! Ja potrafię sprawić, że miodek z miseczki znika w okamgnieniu, a Matej umie mówić po pajęczemu. Tak, Matej doskonale dogaduje się z pająkami!
Wystarczy, że powie: "Poecilotheria metallica!", "Brachypelma hamorii" albo "Chromatopelma cyaneopubescens", a pająki natychmiast znikają pod stertą brzozowej kory lub zaczynają spacerować po terrarium na swych ośmiu odnóżach jak modelki na wybiegu. Mowa pająków jest bardzo trudna! Wiem coś o tym, bo próbowałem ją przyswoić. Wierzcie mi, bez odpowiedniej rozgrzewki można połamać język. Dla Mateja mówienie po pajęczemu to bułka z masłem, czyli coś, co przychodzi mu bardzo łatwo. Czarnoksiężnicy już tak mają! Wypowiadają to swoje: hokus - pokus, abrakadabra, simsalabim, a pająki słuchają się ich jak żołnierze swego dowódcy! Osobiście pająki uważam za piękne stworzenia, ale pod warunkiem, że mieszkają w terrarium, a nie w lesie, po którym właśnie zamierza spacerować najdzielniejszy z misiów.
- Tak, Juleczko! W lesie mieszka mnóstwo pająków! - powiedziała pani Ania. - Wszystkie są bardzo pożyteczne, nie tylko dla przyrody, ale i dla człowieka.
Ojej! Co ta pani mówi? Pająki mieszkają w lesie, a na dodatek są pożyteczne? To niemożliwe! Nie wierzę! Pożyteczne są na pewno pszczółki, bo zapylają kwiaty i produkują miodek! Na sto procent pożyteczne są mrówki sprzątające las, a także ptaki, które oczyszczają drzewa ze szkodników i tak pięknie śpiewają, że serduszko mięknie, ale nie pająki! Jak może być pożyteczny ktoś tak brzydki i złośliwy? Weźmy na przykład te ich pajęczyny rozciągnięte między pniami drzew, ciągle czepiające się misiowego futerka jak rzep psiego ogona... Tak, pajęczyny to dowód na złośliwość pająków!
- Ojej, to musimy uważać, żeby nie zniszczyć im pajęczyn! - zatroskała się Hania. - Pająki są takie kochane...
Kochane? Ach, ta Hania... ona ma dobre serduszko, słodkie jak miodek! Gotowa jeszcze zabrać te wszystkie brzydale z lasu do szkoły! Już zacząłem wyobrażać sobie naszą klasę całą w pajęczych sieciach, gdy Mateuszek obwieścił:
- Nie martw się, Haniu! Będziemy ostrożni!
Tak, Mateuszek ma rację. Będziemy ostrożni. Na pewno! Ja - miś Porzucek to gwarantuję! Ominę każdą pajęczynę i każdego pająka brzydala! Nie uśmiecha mi się chodzić w pajęczej sieci na głowie!
- Ja mógłbym być zwiadowcą - zaproponował Maciuś. - Pójdę na przód i będę was ostrzegał przed każdą pajęczyną!
- Dobrze, Maćku! - zgodziła się pani. - Będziesz wsparciem dla Porzucka, Obieżyświata i Leszka...
Pani Ania jest cudowna! Potrafi docenić mnie jak mało kto! Po prostu wie, jaki we mnie drzemie potencjał! To kolejne trudne słowo, które chciałbym, żebyście poznali. Potencjał to taka wewnętrzna siła, która czyni mnie najlepszym detektywem w Brzezinach. Musicie wiedzieć, że potencjał bywa straszliwym śpiochem. Kiedy ucina sobie drzemkę, wówczas potrzebny jest ktoś, kto go obudzi i przyprawi mu skrzydła. Pani Ania, moja czarodziejka, robi to profesjonalnie. Mówi na przykład: "Misiu, wiem, że potrafisz!" albo "Jesteś moim najukochańszym misiem!". Wtedy właśnie potencjał budzi się i sprawia, że zaczynam fruwać... ze szczęścia!
To właśnie dzięki pani Ani zacząłem pisać ten pamiętnik, aby dzieci dowiedziały się, że istnieją czarodziejki, które czynią świat dobrym i pięknym. Tak, moja czarodziejka, bez dwóch zdań, jest najlepsza ze wszystkich! Wróćmy jednak na leśną ścieżkę...
Gdy Maciuś do nas dołączył, ruszyliśmy na zwiady w czterech: ja - miś Porzucek, oraz trzej muszkieterowie - niezłomni tropiciele pajęczyn! Pani Ania nazywa nas superchłopakami i ja się z nią zgadzam. Takich drugich jak my nie ma na świecie!
Las jest bardzo gościnny, zwłaszcza dla tych, którzy po przyjściu w gościnę zachowują się grzecznie, czyli nie hałasują i nie śmiecą. Dzień był przeuroczy. Słońce wspięło się wysoko na bezchmurne niebo i zaczęło przygrzewać, tak jak tylko ono o tej porze roku przygrzewać potrafi, nieśmiało i jednocześnie wesoło. Ach, uwielbiam wiosenne słoneczko! Gdyby tylko chciało, mógłbym zabierać je na wycieczki - nosić w plecaku albo w kieszonce na sercu!
Szliśmy w półmroku, wśród omszałych głazów, paproci i młodych drzewek, które niemalże na wyścigi pięły się ku słonku i błękitnemu niebu śladem rodziców. Drzewa są piękne i zaczarowane! Pani Ania często opowiada o nich różne historie - o tysiącletnim dębie Bartku, o brzozie Gabryśce pochylonej ku ziemi jak dobra staruszka we wspomnieniach z dzieciństwa i o jarząbku Sławusiu, który o każdej porze roku w innym fraku na rozłożystej koronie zagląda przez okna do domu.
Kiedy byłem małym misiem i nie miałem jeszcze domu ani cudownej mamusi czarodziejki, próbowałem zamieszkać właśnie w drzewie. Wcisnąłem się w dziuplę starej wierzby rosnącej przy stawie w Brzezinach i wystawiwszy na zewnątrz główkę niczym sowa mądralińska, czekałem, aż ktoś mnie pokocha i zabierze do prawdziwego domu pachnącego miodkiem.
Stara wierzba rosochata przygarnęła mnie, jak co roku przygarnia dudki i sowy, nie pytając o nic i nie prosząc o zapłatę za wynajęcie dziupli. Odtąd pokochałem drzewa równie mocno jak miodek i stałem się ich obrońcą. Teraz, maszerując ścieżką w ich cieniu, witałem się z nimi jak z najukochańszą rodziną.
- Dzień dobry, kochane drzewa - szeptałem. - Dzień dobry, sosny, dęby, buki, graby i brzozy! Dzień dobry, jodły, świerki i jarząbki!
Każde wymieniałem z imienia, jedne głaszcząc czule po pniach, do innych machając radośnie. Patrzyłem na ich rozłożyste korony rysujące się na tle błękitnego nieba i czułem się szczęśliwy. A one witały mnie, jakbym był jednym z nich, legendarnym misiem entem, pasterzem drzew!
Świat bez drzew byłby smutny i szary! Dlatego chrońmy je za wszelką cenę! Od dzisiaj możecie zapisywać się do specjalnego Misiowego Klubu Strażników Lasu, którzy nigdy nie zawahają się stanąć w obronie drzew i ich mieszkańców. Każdy taki Strażnik będzie miał za zadanie uczyć innych, co las daje ludziom w prezencie i co najważniejsze, jak powinno się zachowywać na leśnej wycieczce. Co wy na to?
Nagle, tuż przy moim lewym uchu, pojawiło się charakterystyczne bzyczenie znane mi z wieczornych spacerów po ogrodzie.
- Zzzzzz! Zzzzzz!
Tak, to musi być komar Zenek, ulubieniec mojej czarodziejki! Czyżby postanowił wybrać się z nami na wycieczkę? Ojej, wspaniale! A to się pani Ania ucieszy! Ona uwielbia bawić się z nim w ogrodzie, a ja uwielbiam wtedy na nich patrzeć. Komar Zenek, unosząc się w powietrzu, wywija piruety jak prawdziwy baletmistrz, a pani Ania, tańcząc po trawniku, wywija nad głową różdżką zwaną packą na muchy. Obydwoje bawią się przemisiowo! Aż im zawsze zazdroszczę...
- Zzzzzz! Zzzzzz!
Ale co to? Charakterystyczne bzyczenie pojawiło się również przy prawym uchu. Czyżby komar Zenek miał brata bliźniaka i zabrał go na wycieczkę? Super! Pani Ania ucieszy się na pewno! Już zacząłem wyobrażać sobie, jak we trójkę wesoło pląsają po ogrodzie (pani Ania oczywiście z packą na muchy), gdy nagle usłyszałem kolejne bzyczenie, tym razem nad misiowym noskiem, a potem kolejne... nad okiem, nad brzuszkiem, łapkami i pupą. Komar Zenek ma liczną rodzinę, pomyślałem. Mega liczną!
- Zzzzzz! Zzzzzz!
- Dzień dobry! - Ukłoniłem się grzecznie na powitanie. - Mam na imię Porzucek i jestem przyjacielem komara Zenka!
- Zzzzzz... Zzzzzz...
Bzyczenie stało się głośniejsze i jakby mniej przyjazne.
Ojej! Chyba Zenek nie cieszy się sympatią rodziny. Ojej! Chyba powinienem się ewakuować! Niestety, na ucieczkę było za późno. Komary otaczały mnie zewsząd!
- Zzzzzz... Zzzzzz...
- A sio! A sio! - zawołałem zdenerwowany nie na żarty.
Nerwy jednak nic nie pomogły, wręcz przeciwnie! Wkrótce jedna z siostrzyczek komara Zenka usiadła mi na nosku, a druga boleśnie ukłuła w pupę. Auć! W geście rozpaczy zacząłem machać łapkami.
- A sio! Zenek jest miły, a wy co? Nieładnie tak się zachowywać wobec gości, zwłaszcza tych grzecznych! A sio!
Żałowałem, że pani Ania nie wzięła ze sobą czarodziejskiej różdżki. Gdybym miał packę na muchy, zaraz pokazałabym tym łobuzom, kto tutaj rządzi. Niestety, różdżka została w domu, a ja, machając łapkami, skakałem po ścieżce jak kangurek, kic kic. To był jedyny sposób, żeby uchronić się przed kolejnym ukłuciem.
- Proszę panią! Ratunku! Komary zaatakowały Porzucka! - Gabrysia natychmiast przybiegła mi na pomoc. - Ratunku! Proszę panią...
- Ojejku! Ratunku! - wtórowała jej Wikusia. - Zaraz go zjedzą! Proszę panią... Szybkooo!
Zjedzą? O nieee... Nie pozwolę się zjeść! Jestem walecznym misiem, a komary to nie smoki pożerające rycerzy, tylko malutkie owady. Auć! Moja pupa będzie cała w bąblach! Auć! Ratunku!
Pani Ania, usłyszawszy wołanie dziewczynek o pomoc, natychmiast pojawiła się na miejscu. Podejrzewam, że użyła w tym celu jednego ze swoich tajemnych zaklęć, które pomaga czarodziejkom w okamgnieniu przenieść się tam, gdzie akurat ktoś ich potrzebuje. Potrzebowałem mojej czarodziejki! Czary mary i już była przy mnie, gotowa chronić mnie przed całym złem świata.
- Moje biedactwo... Zaraz coś zaradzimy... - szepnęła mi do ucha, otulając mnie pelerynką nawilżoną jakąś czarodziejską miksturą o silnym ziołowym zapachu. - One nie znoszą kocimiętki!
Ko... kocimiętki? Ojej, rzeczywiście! Kocimiętka zadziałała ekspresowo! Rodzina komara Zenka, jak szybko się pojawiła, tak znikła, a ja mogłem wreszcie odetchnąć i podrapać swędzące bąble.
- O nie, misiu, nie wolno ci się drapać! - przestrzegła pani Ania. - Bąble posmarujemy specjalną maścią!
Ach, ta moja czarodziejka! Na wszystko ma lekarstwo, nawet na misiowy smutek... Co ja bym bez niej zrobił?
- Proszę panią, a dlaczego one zaatakowały Porzucka? - zapytał Alan. - Przecież on jest grzeczny!
- No właśnie! Miś jest grzeczny i najukochańszy... - dodała Hania i podrapała mnie za uszkiem, a ja przytuliłem się do niej.
Hania jest jak smaczniutki plasterek miodu, który przyłożony do serduszka, koi każde zmartwienie. Ach, jakie kochane są te dzieciaki, jakie serdeczne! Prawdziwi przyjaciele!
Bąbelki na pupie swędziały, ale ja byłem dzielny i wcale nie płakałem! Nooo... Może tylko troszeczkę pociły mi się oczy. Łezki co jakiś czas kapały na moje futerko, które intensywnie pachniało kocimiętką! Na szczęście ten zapach odstrasza tylko komary, a nie dzieci!
A tak na marginesie, to miło ze strony kotków, że podzieliły się swoją miętką. Kiciusie są super! Gdy pojadę z panią Anią na Czempisz, do wioski czarodziejów, koniecznie muszę im podziękować.
- Kochane kiciusie, z całego serca dziękuję! - powiem, wręczając im olbrzymią torbę pełną Zosinych chrupków. - Miętka wyhodowana w waszym ogrodzie uratowała moją misiową pupę przed atakiem komarów! Dozgonnie wdzięczny Porzucek...
Kiciusie na pewno się ucieszą!
- Wiem, że Porzucek jest grzecznym misiem i bardzo, bardzo kochanym... - powiedziała pani Ania. - Dla komarów nie ma to jednak najmniejszego znaczenia! - dodała, smarując maścią bąble na mojej pupie.
Troszeczkę głupio mi było przed dziećmi, że pozwoliłem pokłuć się tym małym, zjadliwym bestiom, lecz moja czarodziejka mocno mnie przytuliła i szepnęła do ucha, że nie mam, czego się wstydzić, bo każdemu mogło się to przytrafić. Od razu poczułem się lepiej! A pani Ania ogłosiła wszem i wobec:
- Komary są bardzo pożyteczne!
Jak to komary są pożyteczne? Ojej, co ta pani mówi? Byłem już gotowy zgodzić się z twierdzeniem, że pożyteczne są pająki! W końcu to artyści, a tych nikt nigdy nie zrozumie, nawet ja - miś Porzucek! Przyznać jednak muszę, że ich sieć to prawdziwe dzieło sztuki! Przypomniałem sobie nawet, że pani Ania niczym prawdziwa pajęczyca też utkała kiedyś z włóczki coś w rodzaju pajęczyny. Nazwała to kocykiem. Tak, kocykiem! Nie wierzycie? Pomogły jej w tym dwie czarodziejskie różdżki i zaklęcie: czary mary, ścieg nieznany, hura, bura, kocyk udany! Był milusi, ciepły i miękusi jak policzki mojej czarodziejki. Przypominał sieć pajęczą, lecz był od niej dużo piękniejszy. Tak, z całą pewnością pająki bywają pożyteczne, zwłaszcza wtedy, gdy są natchnieniem dla czarodziejki! Ale komary na pewno nie! Co to to nie! Dzieci też się zdziwiły tym, co powiedziała pani Ania.
- Proszę panią, to niemożliwe! Komary są wstrętne! - zaprotestował Nikolas. - Wstrętne i już!
- Zaatakowały Porzucka, choć on nie zrobił nic złego! - przypomniał Leszek.
- I roznoszą choroby! - oznajmiła Julka tonem eksperta. - Oglądałam kiedyś film o chorobach tropikalnych...
Ach, te dzieciaki! Jakie one są mądre i dobre! Superdziewczyny i superchłopaki! Tak, Nikolasie, komary są wstrętne! Masz rację, Leszku, jak można było tak źle potraktować strażnika lasu? A fe, nieładnie! Julko...
Ojej! Co to są choroby tropikalne? A co jeśli komary, kłując mnie w pupę, przeniosły je na mnie? Pani Aniu, ja chcę do szpitala! Chyba jestem chory! Te bąble swędzą coraz bardziej, a maść nie pomaga! Ratunku! Koniecznie musi obejrzeć mnie lekarz!
Byłem zrozpaczony i bałem się jak nigdy...
- Spokojnie, mały... Polska to nie tropiki! - Poklepał mnie po ramieniu Obieżyświat. - Ukłucia naszych komarów są nieszkodliwe!
- Na pewno? - zapytałem z niedowierzaniem. - A czemu te bąble tak swędzą?
- Poswędzą i przestaną! - zapewnił Obieżyświat. - Komary, które przenoszą choroby groźne dla ludzi, zwierząt i misiów, mieszkają w miejscach, gdzie jest bardzo gorąco i wilgotno, na przykład w amazońskiej dżungli.
Wiedziałem, że Obieżyświat mówi prawdę. Podróżując po całym świecie, zdobył rozległą wiedzę i na komarach na pewno zna się doskonale!
- A czy komary są pożyteczne? - dociekałem, próbując wybadać, czy pani Ania ma rację.
- Oj, mały, jak ty nic nie rozumiesz! - roześmiał się Obieżyświat. - W przyrodzie pożyteczne jest wszystko, nawet komary!
Nawet komary? Ach, moja czarodziejka miała więc rację!
- Komary są pożyteczne, ponieważ żywią się nimi ptaki, pająki i nietoperze - tłumaczyła dzieciom pani Ania. - A komary chłopaki, jedząc nektar kwiatów, przy okazji zapylają je równie skutecznie jak pszczoły i trzmiele...
Ojejku, aż wierzyć się nie chce, że te małe, zjadliwe bestie, które napadły mnie i dotkliwie pokłuły, są tak użyteczne!
- Więc dlaczego zaatakowały Porzucka? - dochodził prawdy Nikolas. - To zwyczajni zbóje, proszę panią!
- Po części masz rację, Nikolasie - przytaknęła pani Ania. - Komarzyce atakują po to, aby ukraść nam krew, której potrzebują do złożenia jaj.
- Tak, mają do tego specjalną strzykawkę! - zawołał Szymonek. - Wbijają igłę w skórę i wysysają krew jak wampir!
Zabrzmiało strasznie, aż przeszły mnie ciarki, a serce zaczęło mi skakać w piersi jak kangurzątko, kic kic, kic kic. Pani Ania roześmiała się tylko i wziąwszy mnie na ręce, zajrzała mi w oczy.
- Już dobrze, misiu... - szepnęła. - Niczego się nie bój. Ja cię ochronię.
Pachniała tak jak ja, kocimiętkną, i głaskała mnie po pyszczku tak delikatnie, tak czule, że przestałem się bać. Przypomniałem sobie za to, jak razem oddawaliśmy krew...
Pani Ania zabrała mnie wtedy do wielkiej kosmicznej rakiety, w której podłączony do specjalnej aparatury, podzieliłem się z chorymi dziećmi tym, co mam najcenniejszego - życiem. Tak, życiem! Musicie wiedzieć, że krew to właśnie życie! Jest wielkim skarbem! Cenniejszym od złota, od diamentów i ciężarówki pełnej pieniędzy! Nie dziwię się, że komary zbóje chciały mi ten skarb ukraść.
- Dasz radę pójść dalej, misiu? - Z zamyślenia wyrwał mnie zatroskany głos pani Ani. - Jeśli chcesz, możemy przerwać wycieczkę i wrócić na parking do autobusu!
- Proszę panią, ja będę niósł Porzucka! - zaofiarował się Aleks. - Wezmę go na barana! On jest leciutki jak piórko!
- Pomogę Aleksowi - oznajmił Szymon. - Jeśli będzie trzeba, z gałęzi leszczyny skonstruujemy nosze - dodał, rozglądając się po lesie w poszukiwaniu odpowiedniego materiału.
- Z tymi noszami to świetny pomysł! - zawołał Mateuszek. - Zrobimy je w trymiga! Prawda, Szymon? - Pewnie! - przytaknął klasowy konstruktor sprzętu medycznego. - Wystarczą dwa długie patyki, chustka albo bluza i nosze gotowe!
Przyznać muszę, że pomysł ze zrobieniem dla mnie noszy bardzo mi się spodobał. Mógłbym leżeć na nich i jak król wydawać rozkazy: "Proszę mnie powachlować, bo słoneczko za mocno praży" albo "Zgłodniałem... Czy ktoś mógłby przynieść mi miodku z leśnej pasieki?" O tak, Szymonku, skonstruujmy nosze!
- Chłopcy, nie ma takiej potrzeby! - stwierdziła pani, zanim zdążyłem się odezwać. - Widzę, że Porzucek ma się dobrze!
Ma się dobrze? Akurat! A bąble po ukłuciach komarzych igieł? A serduszko, które bije jak oszalałe? A brzuszek, który domaga się miodku od leśnych pszczółek? To się nie liczy?
- Nie ma co zwlekać, idziemy! - oznajmiła pani. - Przed nami jeszcze daleka droga i mnóstwo atrakcji.
Nie było wyjścia, musiałem odrzucić marzenia o wylegiwaniu się na noszach i smakowaniu miodku z leśnej pasieki. Gdy moja czarodziejka coś postanowi, choćby wiało i grzmiało, a miodek płynął szerokim strumykiem wprost do misiowego pyszczka, nie zmieni zdania. Czarodziejka uparciuch!
- Proszę panią, tutaj jest żaba! - zawołała nagle Madzia. - Zielona jak listek!
- Jejku, jaka maleńka, jaka cudna! - rozczuliła się Wikusia. - Nie bój się, maluchna, nie bój...
- Pocałuj ją, a zamieni się w księcia! - zadrwił Leszek. - Na co czekasz? Całuj!
- A żebyś wiedział, że pocałuję! - odpowiedziała mu z przekorą dziewczynka. - Chodź, maleńka, no chodź...
Książę zaklęty w żabę zatrzymał się na chwilę, potem podskoczył jeszcze raz i zamarł w bezruchu.
- Chyba zastanawia się nad twoją propozycją! - zachichotał Leszek. - Księżniczka Wiktoria i książę Żabol, ha ha ha!
Nie podobało mi się zachowanie Leszka. Oj, nieładnie tak żartować z koleżanki! A fe, Leszku! Zobaczysz, nikt nie będzie chciał się z tobą bawić ani wędrować w jednej parze podczas wycieczki!
- Wolę księcia Żabola niż ciebie! - odcięła się Wikusia. - Żabki są miłe i pożyteczne, a ty... ty...
Nie dowiedziałem się, kim jest Leszek, bo pani Ania przerwała Wikusi w pół zdania. Wiem, nieładnie jest komuś przerywać, tym jednak razem każdy odetchnął z ulgą, bo podobnie jak ja nikt nie chciał znać końca tej koleżeńskiej sprzeczki.
- A wiecie, że w Japonii żabki uważa się za symbol szczęścia? - oznajmiła pani.
- Tak jak znalezienie czterolistnej koniczyny? - zdziwiła się Julka.
- Albo spotkanie kominiarza! - dodała z radością w głosie Zuzia.
Natychmiast zapomniałem o swędzących bąblach na pupie i zacząłem uważnie przyglądać się żabce próbującej za wszelką cenę wtopić się w tło. Madzia miała rację, żabka była zielona niczym wiosenny listek i miała duże wyłupiaste oczy, lecz w niczym nie przypominała czterolistnej koniczyny ani tym bardziej kominiarza Ricziego, znajomego pani Ani, który potrafi, jak mało kto w okolicy, wspinać się po dachach i czyścić komin. Tak, kominiarz Riczi jest zwinny jak Spider - Man, czyli bardziej przypomina pająka niż księcia zaklętego w pokraczną żabę. Ojej, i pomyśleć, że obydwoje przynoszą szczęście! Dla mnie bomba! Ach, świat jest taki niesamowity!
A czy miś może zostać kominiarzem? Oczywiście! Mogę zostać kim zechcę! Jako kominiarz mógłbym wspinać się na dach pszczółkowego domu i czyścić z miodu jego komin. O tak, byłbym wspaniałym mistrzem kominiarskim, mięciutkim i słodkim! Miś Porzucek kominiarzem! Hm... Brzmi świetnie! Nosiłbym czarny mundur z mnóstwem srebrnych guzików, piękny cylinder na głowie i specjalną szczotkę na ramieniu, do czyszczenia ula z miodku ma się rozumieć. Pani Ania zawsze powtarza, że w czarnym mi do twarzy, i ja się z nią zgadzam. W mundurze byłbym misterem wśród kominiarzy!
Mógłbym także przebrać się za księcia zaklętego w żabę. W zielonym kostiumie na pewno prezentowałbym się pierwszorzędnie i kto wie, może wtedy spotkałbym swoją księżniczkę? Czy misie tak jak żabki, koniczyny i kominiarze przynoszą szczęście? Moja czarodziejka mówi, że jestem jej kochanym Wielkim Szczęściem. Tak, kochanym Wielkim Szczęściem, takim, które potrafi zmienić serduszko w skowronka śpiewającego nad łąką pełną kwiatów!
- Ona chyba umarła, bo wcale się nie rusza! - usłyszałem przejęty głos Tomaszka.
- Proszę panią, ta żabka zmieniła kolor! - zawołała z entuzjazmem Gabrysia. - O! Widzicie? Przed chwilą była zielona jak listek, a teraz jest brązowa!
Dzieci pochyliły się nad zaczarowaną żabą i zaczęły jej się przyglądać z uwagą, lecz ona ani drgnęła. Była jak wykuty z brązu pomnik stojący przy leśnej ścieżce. Ja jednak wiedziałem, że bacznie nas obserwuje i tylko czeka na odczarowanie. Leszek miał rację, to musi być książę zaklęty w żabę! Wystarczy dać mu buziaka, a stanie się na nowo człowiekiem!
- Tak, umarła... - obstawał przy swoim Tomaszek. - Nie oddycha... Chyba serce pękło jej ze strachu...
- Spokojnie, Tomaszku! Ona żyje! - Roześmiała się pani. - Po prostu boi się nas i robi wszystko, żeby stać się niewidzialną!
A to żabusia spryciula! Zarzuciła na siebie czarodziejską pelerynkę, żeby zniknąć! Doskonale ją rozumiałem. Ja też chciałem kiedyś zniknąć na zawsze... Tak, na zawsze! No może trochę przesadziłem! Chciałem zniknąć na chwileczkę. To było wtedy, kiedy w poszukiwaniu słoiczka z miodem strąciłem na podłogę ulubiony kubek mojej czarodziejki, a potem zamiast do tego się przyznać, szybko posprzątałem skorupki, żeby zatuszować wypadek. Gdy prawda wyszła na jaw, pragnąłem stać się niewidzialny - ukryłem głowę pod podusią Miękusią i udawałem, że nie istnieję, a serduszko biło mi jak oszalałe. I właśnie bicie tego serduszka zdradziło pani Ani gdzie jestem. Długo potem siedzieliśmy razem na kanapie - ja niewidzialny, a moja czarodziejka obok z herbatką w szklance. Bycie niewidzialnym jest trudne nawet dla takiego misia jak ja, a co mówić dla malusiej żabki...
- To rzekotka drzewna - oznajmiła pani. - Umie zmieniać kolor i dzięki temu umiejętnie wtapia się w tło. Poza tym świetnie wspina się po drzewach!
- To tak jak ja! - stwierdził Maks.
- I ja! - dorzuciła Julka.
- Tak, to prawdziwa akrobatka! We wspinaniu się po drzewach jest prawie tak samo dobra jak wy - przyznała pani. - Ale to nie wszystko, w trajkotaniu też wam dorównuje!
- Proszę paaanią... - oburzyli się wszyscy.
- Tak, to najgłośniejsza żaba w lesie! Nie rechocze ani nie kumka, tylko trajkocze! - Roześmiała się pani. - Bywa słyszana nawet z odległości kilometra!
A potem stało się coś niesamowitego! Moja czarodziejka spojrzała z niepokojem na niebo i obwieściła, że wkrótce zacznie padać deszcz i powinniśmy się spieszyć. Wszyscy zdziwili się, że pani tak doskonale zna się na pogodzie, a ona rzekła:
- W dawnych czasach, kiedy jeszcze nie było urządzeń do obserwacji pogody, to właśnie rzekotki uważano za jej przepowiadaczki!
- Fiu fiu, te rzekotki są jak barometr! - powiedział z uznaniem w głosie Aleks.
- Tak, Aleksie, potrafią wyczuć nadchodzące zmiany w pogodzie - tłumaczyła pani. - Gdy świeci słoneczko, siedzą wysoko na drzewach i polują na owady, a gdy pada deszcz, spacerują w leśnym runie.
Już miałem zawołać, że przydałby nam się taki żywy barometr do odczytywania pogody i że adoptuję żabkę, bo w naszym ogrodzie też są drzewa, po których mogłaby kicać do woli, jeść tłuściutkie i smaczne owady, a także zaprzyjaźnić się z żółwiem Hydraulikiem, gdy pani Ania powiedziała:
- Drzewne rzekotki są pod ochroną jak wszystko, co nas tutaj otacza!
- Trawa też? - zdziwił się Kubuś.
- Trawa też! - przytaknęła pani. - I paprocie, jagody, drzewa i zwierzęta! Wszyściuteńko! Jesteśmy w rezerwacie!
W rezerwacie? Takim prawdziwym indiańskim? Niesamowite! Trudno w to uwierzyć, bo przecież Obieżyświat zawsze opowiada o Indianach mieszkujących w Ameryce. Tymczasem można ich spotkać tutaj! Ojej! Wcale się nie dziwię, że wszystko jest pod ochroną - Indianie zawsze bronili swojego terytorium! Byłem podekscytowany, co oznacza, że czułem się, jakbym miał dostać w prezencie ogromny słoik miodu. Ach, spotkamy Indian! Zasiądziemy z nimi wokół ogniska w wigwamie i wypalimy fajkę pokoju! Hura! Alan też się ucieszył, bo natychmiast zapytał:
- Proszę panią, a jakie plemię Indian tutaj mieszka? Apacze, Siuksowie czy Irokezi?
- Myślę, że Apacze! - oznajmiła pewnym głosem Julka. - Czytałam kiedyś książkę o Winnetou, wielkim i dzielnym wodzu plemienia Apaczów, który był świetnym tropicielem!
Tropicielem? Ojej, to tak jak ja! Wszyscy przecież w Brzezinach wiedzą, że miś Porzucek i jego pies tropiący - psinka Zosia, są najlepszymi detektywami w okolicy, co udowodnili, odnajdując w ogrodzie mnóstwo zaginionych skarbów. Czuję, że z Winnetou, słynnym wodzem Apaczów, znalazłbym wspólny język.
Wszyscy uczniowie II c byli zachwyceni perspektywą spotkania z Indianami. Każdy pragnął pochwalić się wiedzą na ich temat. Na przykład Madzia przypomniała sobie film o Pocahontas, a Aleks wydał z siebie głośny indiański okrzyk "Howgh!". Ja też nie chciałem być gorszy i już zabierałem się do odtańczenia indiańskiego tańca radości, gdy pani Ania powiedziała:
- Głuptasy! To rezerwat przyrody! Nie ma nic wspólnego z Indianami, choć i oni mieszkają w rezerwatach, czyli specjalnie wyznaczonych dla nich miejscach, gdzie mogą czuć się u siebie i pielęgnować swoją tradycję!
- To kto mieszka w tym rezerwacie jak nie Indianie? - zapytał rozczarowany Nikolas. - Chyba krasnoludki!
- Albo rusałki - stwierdziła Hania.
- Ja myślę, że elfy! - zawyrokował Kubuś. - One lubią takie odludne miejsca!
- Słyszałem, że w tym lesie są niedźwiedzie! - wypalił Alan. - Musimy uważać, żeby miśki nie zjadły nam drugiego śniadania!
- Nieprawda! - zaprotestowała Hania. - Niedźwiedzie żyją w górach, a w tej okolicy mieszka tylko jeden... najukochańszy miś Porzucek! On nigdy nie zjadłby nikomu śniadania!
Czy Hania wie, że ten najukochańszy miś mógłby skoczyć dla niej w pokrzywy albo oddać jej wszystkie pierniczki? Tak, dla niej zrobiłbym wszystko! Nawet jaskółkę! Ach, chciałbym jej o tym powiedzieć, ale nie mam odwagi... A co jeśli się obrazi i już nigdy nie zechce się ze mną bawić? Mógłbym zerwać dla niej bukiecik niezapominajek i powiedzieć tak:
- Miś kocha Hanię...
Myślicie, że byłby to dobry pomysł?
Pani Ania zawsze powtarza, że o uczuciach trzeba rozmawiać. Ale to takie trudne! Trudniejsze od tabliczki mnożenia!
Tymczasem na leśnej ścieżce trwała ożywiona dyskusja.
- Hania ma rację, w tym lesie nie ma niedźwiedzi! - przytaknęła pani. - Mieszkają za to inne zwierzęta!
- Na przykład jakie? - dopytywała Zuzia.
- To przecież jasne jak słońce! - odezwał się Szymonek. - Pająki, komary i drzewne rzekotki!
- A także wiewiórki, lisy, dziki, sarny, jelenie i całe mnóstwo owadów, ptaków, płazów i gadów! - wyliczyła pani. - A nad nimi czuwa Olbin, legendarny duch tych lasów...
I nagle, jakby na poparcie słów mojej czarodziejki, w ciszy lasu rozległo się przeraźliwe skrzeczenie. Wrzask był głośny i tak przejmujący, że ze strachu zastygliśmy w bezruchu.
Należę do dzielnych misiów, (kto wie, czy nie najdzielniejszych w Polsce albo w Europie), słysząc jednak dziki wrzask ducha Olbina, natychmiast wtuliłem się w Hanię. Nie tylko dlatego, że ona stała najbliżej, lecz jak już wiecie, ze wszystkich dzieci na świecie ją kocham najbardziej. Serduszko Hani też się wystraszyło, bo biło jak oszalałe, prawie tak mocno jak moje. Oj, Olbinie, strachu nad strachy, nieładnie wrzeszczeć na dzieci!
- Proszę panią, lepiej się stąd zabierajmy! - zaproponowała Madzia. - Temu duchowi wcale się nie podoba, że przyszliśmy do jego rezerwatu.
- Tak, chodźmy - podchwycił Mateuszek. - Wrzeszczy jak opętany! Gotowy nas zeżreć!
Mateuszek ma rację. Z duchami nigdy nic nie wiadomo! Są tak samo nieprzewidywalne jak Baba Jaga - jednego dnia częstuje Jasia i Małgosię słodyczami, a drugiego chce ich schrupać na obiad!
- Kochani, to tylko legenda, zmyślona historia! Duch Olbin nie istnieje! - Roześmiała się pani. - To sójka tak wrzeszczy!
Wszyscy odetchnęli z ulgą, słysząc słowa pani, a ona opowiadała dalej:
- Nazwa tego rezerwatu pochodzi właśnie od imienia ducha Olbina, który według ludowych opowieści zamieszkiwał pobliskie mokradła i bronił las przed tymi, którzy mu zagrażali.
- Równy gość z tego Olbina! - zawołał Leszek. - Mógłbym mu pomóc straszyć łobuzów niszczących przyrodę! Huuu, huuu!
- Proszę panią, szkoda, że Olbin nie istnieje - zasmuciła się Wikusia. - Gdyby nie był legendą, stałby na straży lasu, a ludzie nie krzywdziliby roślin i zwierząt! A tak...
- A tak... las ma nas! - dokończyła pani.
- I sójkę! - dodała z radością Gabrysia. - Ona i Leszek świetnie się sprawdzają w roli duchów!
W odpowiedzi sójka jeszcze raz głośno zaskrzeczała, tylko tym razem w innej części lasu. Zaskrzeczała i zamilkła! A niebawem w miejsce jej przeraźliwego wrzasku pojawiło się miauczenie kota! To niemożliwe! Kiciusie mieszkają przecież na Czempiszu, w wiosce czarodziejów, a nie w rezerwacie przyrody ducha Olbina.
Przeciągłe "Miauuuu! Miauuuu!" niosło się po lesie.
- To kot! - stwierdził Nikolas. - Skąd on tutaj się wziął?
- A ja myślę, że domowy kot nie dałby rady tak głośno miauczeć - powątpiewał Aleks. - Pewnie to pantera albo ryś!
Zanim chłopcy zdążyli ustalić, co tak naprawdę włóczy się po lesie i żałośnie zawodzi, tajemnicze miauczenie ucichło, a pojawił się zupełnie inny dźwięk, przypominający głośne skrzypienie nienaoliwionych kół! Miałem wrażenie, że zaraz spośród drzew wytoczy się na nas ogromny wóz drabiniasty, który nie tak dawno widziałem w skansenie.
- Ojej! Tutaj chyba straszy! - zawołała Zuzia.
- To Olbin... - wykrztusiła Julka. - Proszę panią, on istnieje i chce nas stąd przegonić!
- Kochani, zapewniam was, że diablik Olbin od wieków smacznie śpi na bagnie - uspokajała pani. - Ma jednak swoich przebiegłych pomocników, którzy strzegą lasu. Na przykład sójkę!
Ojej! A to ci dopiero sprytny diablik - sam wyleguje się, a inni za niego wykonują robotę! Nieźle to sobie obmyślił! Tymczasem pani poprosiła, abyśmy usiedli na zmurszałym pniu sosny, i powiedziała nam coś bardzo ważnego.
- Sójka ma sekret, znany nielicznym. To niezwykle mądry ptak potrafiący naśladować dźwięki innych zwierząt, a także przemieszczać się z miejsca na miejsce bardzo szybko. A wszystko po to, aby ostrzegać mieszkańców lasu przed intruzami i ochraniać swoje gniazdo.
- A czy ona umie naśladować psa? - zapytał Kubuś.
- A lwa? - zainteresował się Maciuś. - Ryk lwa przestraszyłby każdego!
- Myślę, że tak! - Roześmiała się pani. - To prawdziwa poliglotka!
Poliglotka? Kolejne słowo do misiowego słownika trudnych wyrazów. Musicie wiedzieć, że ja, Porzucek, najsłynniejszy pisarz w okolicy, detektyw wszechczasów, miś motocyklista, instruktor sztuki latania, najwspanialszy jeździec konny, tworzę taki słownik dla dzieci, aby w każdej chwili mogły z niego korzystać. Wpisuję do niego wyrazy używane przez dorosłych, a obok ich znaczenie. Dorośli już tacy są, uwielbiają popisywać się przed dziećmi znajomością trudnych słów! Wielki słownik pod redakcją misia Porzucka pozwoli dzieciom przechytrzyć dorosłych! Z dnia na dzień staje się grubszy i kto wie, może wkrótce go wydam? Wtedy dzieci będą wiedziały wszystko! Żadne słowo ich nie zaskoczy! Wyraz "poliglotka" postanowiłem więc wpisać do księgi pod literką "p" i zrymować go z wyrazem "trajkotka". Nie bez przyczyny, bo przecież sójka w trajkotaniu dorównuje drzewnej rzekotce oraz uczniom klasy IIc. Zatem poliglota to ktoś, kto dużo trajkocze! Mam rację?
- Proszę panią, a czy poliglotka to taka aktorka, która naśladuje innych? - zastanawiała się Gabrysia, która podobnie jak ja uwielbia wiedzieć od razu, co znaczą trudne słowa.
- No coś ty, Gabryśka! Poliglotka to inaczej dobra pilotka! - stwierdził Leszek. - Sójki świetnie fruwają! Myślę, że mogłyby pilotować samoloty pasażerskie albo wojskowe odrzutowce!
- Lechu, ale wymyśliłeś! Sójka za sterami wojskowego odrzutowca? He, he, he! - Roześmiał się Aleks. - W czapce kapitana byłoby jej do twarzy!
- Kochani, poliglota to ktoś, kto dobrze zna kilka języków obcych, na przykład angielski, włoski i francuski! - wytłumaczyła pani. - Nazwałam tak sójkę, bo potrafi naśladować różne dźwięki.
- A umie naśladować ludzką mowę? - zapytał Maks?
- Myślę, że tak... - odpowiedziała pani. - W dawnych czasach wykradano młode sójki z gniazd i uczono je naśladować ludzką mowę. Podobno radziły sobie równie dobrze jak papugi.
- Biedne pisklaczki... Musiały wychowywać się z dala od rodziców - westchnęła Wikusia.
- No właśnie! - szepnęła z przejęciem Hania. - Mogłabym je wszystkie adoptować!
- Ja też! - zawołała Madzia.
Ach, jakie kochane te dziewczynki! Moja czarodziejka zawsze powtarza, że wszędzie dobrze, ale wśród przyjaciół najlepiej, i ja się z nią zgadzam. A potem znów zacząłem zastanawiać się, jak wyglądałby mój świat, gdyby pani Ania mnie nie adoptowała? Zamknąłem oczy i próbowałem go sobie wyobrazić, lecz za każdym razem widziałem to samo: siebie i moją przybraną mamusię, nikogo więcej. To najpiękniejszy obraz, jaki jestem w stanie sobie wyobrazić. Nie chcę innego...
Tymczasem pomocnica diablika Olbina rozwrzeszczała się na dobre.
- Krzaach! Krzaach! - rozlegało się co chwila jak grzmot po lesie.
- Może boi się, że chcemy wykraść jej pisklęta? - zauważył Tomaszek.
- Ja też tak myślę! - zgodziła się pani. - Sójki o tej porze opiekują się potomstwem. Są bardzo troskliwymi rodzicami. Najpierw budują gniazdo, wspólnie wysiadują jajka, a potem zajmują się pisklaczkami! Na zmianę czuwają, aby żaden złodziejaszek nie zakradł się do ich gniazda... Podobno ich błękitno-czarne piórka ze skrzydeł przynoszą szczęście!
Ach, mieć takie sójkowe piórko! Albo najlepiej dwa! Jedno podarowałbym mojej czarodziejce, choć wiem, co powiedziałaby na widok takiego prezentu.
- Misiu, ty jesteś moim Wielkim Szczęściem! Nie potrzebuję innego!
Drugie piórko wręczyłbym Hani. Mogłaby nosić je w kieszonce na sercu i ilekroć byłoby jej smutno, piórko łaskotałoby ją po nosku. Tak, koniecznie muszę odnaleźć sójkowe piórka! Nikt mi w tym nie przeszkodzi, nawet duch Olbin! Najlepiej będzie, jeśli od razu zapytam sójkę, czy nie użyczyłaby mi piórek.
- Dzień dobry, pani sójko - powiem. - Chciałbym obdarować kogoś szczęściem. Czy mogłaby pani... Czy zechciałaby pani...
No właśnie, tylko jak ją o to zapytać? Co jeśli zezłości się na mnie i wykrzykując swoje: "Krzaach! Krzaach!", nie dość, że nie da błękitno-czarnych piórek, to jeszcze do tego zbudzi ze snu diablika Olbina? A on jak nie zacznie dokazywać, fikać koziołki, z chichotem buszować po lesie, łamać przy tym gałęzie, powalać drzewa, straszyć dzieci, a dorosłych zwodzić na manowce. Oj, lepiej psotnika nie budzić! Niech sobie siedzi na moczarach i śpi w najlepsze! Ja tymczasem, nic nie mówiąc pani Ani, porozglądam się trochę po okolicy. Zajrzę tu i ówdzie, za krzaczki, pnie i kamienie, poszperam w mchu, zanurkuję w paprocie, a na pewno uda mi się znaleźć dwa piórka zgubione przez nieostrożną sójkę. Zrobiłem tylko cztery kroczki do przodu, kilka kroczków w bok, a gdy się obejrzałem, nie widziałem już nikogo oprócz wysokich paproci, pni drzew i mchów. Pani Ania zniknęła, dzieci również!
Natychmiast pobiegłem w stronę, skąd według misiowego noska przyszedłem, lecz zamiast pani i dzieci ujrzałem coś zupełnie innego. Znalazłem się wśród olbrzymich drzew o grubych pniach pokrytych szarą korą, które swymi wierzchołkami sięgały obłoków albo jeszcze wyżej, może gwiazd! To były jodły! Znałem je bardzo dobrze i kochałem równie mocno jak drzewa rosnące w lesie mojej czarodziejki. Wiedziałem, że w ich towarzystwie nic mi nie grozi, a mimo to moje serduszko ze strachu biło jak oszalałe. Nie umiałem go uspokoić. Ach, pani Ania na pewno potrafiłaby to zrobić!
- Chyba się zgubiłem - szepnąłem, obejmując drżącymi łapkami pień jodły rosnącej najbliżej.
Pachniała żywicą tak jak sosna Gabryśka i świerk Felek. Ach, uwielbiam ten zapach! Musicie wiedzieć, że drzewa iglaste podobnie jak pszczółki produkują miodek, którego co prawda nie można smakować jak ten pszczeli, lecz jest równie aromatyczny i zdrowy. Jodła chyba wyczuła moje zagubienie, bo najpierw delikatnie zadrżała, zrzuciła trochę igiełek, a potem znanym mi z filmów o morskich wyprawach alfabetem Morse`a zaczęła wystukiwać wiadomość.
- Stuk, stuk, stuk! Puk, puk, puk! Stuku, puku! Stuku, puku!
Co w tłumaczeniu na nasz język oznacza mniej więcej:
"Nie bój się, misiu, obrońco drzew! Pomożemy ci, bo ty na co dzień pomagasz nam!"
A potem pojawił się on, duch Olbin we własnej osobie. Wiem, że trudno w to uwierzyć, bo przecież diabliki istnieją tylko w legendach, a nie w rzeczywistym świecie. Ten jednak wyglądał na prawdziwego. Ubrany w mundur strażnika lasu stał przede mną z okazałym gniazdem sójki na głowie i dwoma błękitno-czarnymi piórkami wpiętymi w klapę marynarki. Gdyby nie piękny, zielony mundur ze srebrnym haftem ukazującym liście dębu i żołędzie, mógłbym pomylić go z rzeźbą mistrza Gotfryda.
Długie, rozczochrane włosy niczym u Rumcajsa, takież same wąsy i broda, nadawały mu nieco groźny wygląd. Dopiero przy bliższym przyjrzeniu się zza jego krzaczastych wąsów i przeogromnej, rozmierzwionej brody dostrzec można było lekki, aczkolwiek przyjazny uśmiech. Ten uśmiech właśnie sprawił, że przestałem się bać i postanowiłem przywitać się, jak na grzecznego misia przystało.
- Dzień dobry, duchu Olibinie! Mam na imię Porzucek! - powiedziałem nieśmiało. - Szukając sójkowych piórek, przez nieuwagę zabłądziłem w lesie...
Olbin milczał. Nie odezwał się ani słowem, tylko skinął ręką na znak, żebym poszedł za nim. Przez chwilę się wahałem. Pani Ania zawsze powtarza, że nie wolno ufać obcym, nawet wtedy, gdy uśmiechają się przyjaźnie i częstują łakociami. Może jednak powinienem zaczekać, aż moja czarodziejka mnie odnajdzie? Ale co jeśli tak się nie stanie? Jeśli pani Ania nie znajdzie mnie w tym leśnym gąszczu i będę musiał tutaj zamieszkać i żyć w dziczy jak prawdziwy niedźwiedź? A potem przyszło mi do głowy, że przecież mistrz Gotfryd, jeśli wyrzeźbił diablika Olbina takim podobnym, musiał kiedyś go spotkać i poprosić o pozowanie. A skoro mistrz ze spotkania z diabłem wyszedł cało, to i mnie, misiowi Porzuckowi, leśny czart nic nie zrobi. Ach, że też wcześniej na to nie wpadłem!
- Dobrze, czarciku Olbinie! Zaufam ci i pójdę z tobą! - zawołałem dziarskim głosem i zanurkowałem w gąszcz paproci bujnie porastających leśne runo. Ich duże, pierzaste liście łaskotały mnie co prawda w pyszczek, a jodłowe igiełki leżące na ziemi kłuły w stopy, lecz ja, zanurzony prawie po sam nosek w morzu zieleni, niezmordowanie brnąłem do przodu. Paprocie sięgały diablikowi zaledwie do kolan, lecz kolor munduru strażnika lasu sprawiał, że mój przewodnik chwilami stawał się prawie niewidoczny. Musiałem nieźle wytężać wzrok, żeby go nie zgubić. Diabliki takie już są - najpierw wtapiają się w tło lasu, a potem, gdy staną się niewidoczne, psocą do woli. Czasami znienacka potrafią podstawić nogę, poparzyć pupę pokrzywą, sypnąć piaskiem w oczy, zrzucić świerkową szyszkę na głowę albo namówić pszczółki do pogniewania się na misia. O tak, już ja się znam na tych czarcich figlach jak mało kto!
Bywa i tak, że spotkany w lesie diablik poratuje w biedzie. Na przykład podsunie głodnemu misiowi pod nosek pachnącą słońcem poziomkę, kroplę perlistej rosy dla ochłody albo mięciutką kołderkę z mchu, aby strudzony wędrówką nieco odpoczął i nabrał sił. Olbina zaliczyłbym do tej drugiej kategorii czartów, czyli diablików pomocnych, lecz pewności co do tego nie miałem, dlatego maszerując wśród paproci, byłem czujny jak prawdziwy niedźwiedź. Bacznie się rozglądałem, uważnie węsząc i sprawdzając, czy za ogromnymi pniami jodeł nie czyha na mnie jakaś niespodzianka zgotowana przez diablika. On tymczasem szedł spokojnie i wachlował się czarcim ogonem, płosząc w ten sposób krążące wokół niego hordy muszek i komarów.
Mój brzuszek był już głodny, a serduszko stęsknione. O ile brzuszek na chwilę mogłem oszukać, obiecując mu miseczkę miodu na obiad, to serduszka nie dało się tak łatwo wywieść w pole. Pikotało jak szalone! Podejrzewam, że gdyby mogło, wyrwałoby się z misiowej piersi niczym ptaszek z gniazdka i samo pofrunęło na poszukiwanie ukochanej czarodziejki. Pani Ania pewnie umiera ze zmartwienia... Odłączyłem się od grupy, choć doskonale wiedziałem, czym może się skończyć taka samotna eskapada. Ach, już nigdy nie postąpię tak nierozważnie! Cała nadzieja w diabliku Olbinie, że pomoże mi wyplątać się z tej kabały! On jednak zdawał się w ogóle mnie nie dostrzegać. Od początku naszego spotkania nie odezwał się ani słowem. Sójka za to, która co chwilę lądowała w gnieździe osadzonym na jego czuprynie, wrzeszczała wniebogłosy.
- Krzaach! Krzaach! - rozlegało się po lesie.
- Krzaach! Krzaach! - powtarzało echo.
- Tik tik, tik tik - szeptało stęsknione serduszko.
Zacząłem już tracić nadzieję, że kiedykolwiek się zatrzymamy, gdy nagle diablik Olbin na moich oczach rozpłynął się w powietrzu. Tak, rozpłynął się w powietrzu niczym mgła! A w jego miejsce pojawiła się zawieszona na gałęzi klatka na ptaki. Z wrażenia aż przetarłem oczy. Niedowiary! To chyba czary! Na pewno! Albo jakaś psota diablika Olbina... Muszę być ostrożny! Ojej, klatka wcale nie jest pusta! W środku jakiś ptak rozpaczliwie trzepocze skrzydełkami, próbując uwolnić się z więzienia. Nadaremnie! Drzwiczki zatrzaśnięte, z klatki nie ma wyjścia! Ach, już wszystko rozumiem! To pułapka, w którą kłusownicy łapią leśne ptaki, aby potem je sprzedać. Pan sójka w poszukiwaniu orzeszków laskowych dostał się do środka i nie może wydostać się na zewnątrz. Biedaczysko! Wiedziałem już, po co diablik Olbin mnie tutaj przyprowadził - chciał, żebym uwolnił pana sójkę z pułapki!
- Spróbuję pana uwolnić! - zawołałem do więźnia, który na widok misia zbliżającego się do klatki zaczął naśladować jastrzębia.
Ojej, jakiż ten pan sójka groźny! Muszę przyznać, że w roli jastrzębia sprawdzał się doskonale. Gdybym nie widział go uwięzionego w pułapce, wystraszyłbym się nie na żarty.
- Spokojnie, niech się pan nie denerwuje! To ja, Porzucek! Jestem przyjaznym misiem - oznajmiłem cichym, uspokajającym głosem. - Przyszedłem pana uratować! Pani sójkowa czeka i bardzo się niepokoi.
Pan sójka, usłyszawszy te słowa, zamilkł, a ja z uwagą zacząłem oglądać mechanizm pułapki. Trochę się na tym znam, bo przecież razem z panią Anią często majsterkuję przy motocyklu Czesławie. Pułapka na ptaki wygląda co prawda zupełnie inaczej, ale trudno... Nie ma czasu na marudzenie! Muszę jak najszybciej uwolnić pana sójkę. Kłusownicy mogą przecież nadejść lada moment!
A to co? Ojej, z nieba lecą płatki śniegu! O tej porze roku? Niemożliwe! To nie śnieg lecz piórka! Dwa błękitno - czarne piórka sójki na szczęście - jedno dla Hani, a drugie dla mojej czarodziejki! Są śliczne! Jak cudnie wirują w powietrzu! Właśnie o takie mi chodziło! Ach, dziękuję ci, diabliku Olbinie, dobry duchu tego rezerwatu! Musicie wiedzieć, że szczęścia podobnie jak i nieszczęścia lubią chodzić parami. Ledwo zdążyłem schować piórka do kieszonki, gdy usłyszałem jakieś hałasy. Czyżby nadchodzili kłusownicy? Nieee, to nie kłusownicy. To dzieci! Tak, to one! Rozpoznaję głosy Leszka, Maksa i Julki! Krzyczą moje imię! Porzucku! Porzucku! Porzuuucku! Ojej, wszyscy szukają mnie po lesie! A ten głos... Ach, to głos mojej czarodziejki! Wszędzie go poznam, nawet gdybym zawędrował na koniec świata! Wiedziałem, że wcześniej czy później pani Ania mnie odnajdzie! Moja jedyna, najukochańsza mamusia! Misiowe serduszko też od razu się zorientowało, kto hałasuje po lesie, bo zaczęło bić tak mocno i głośno, że nie musiałem wołać gdzie jestem - czarodziejka usłyszała jego bicie z oddali. Przybiegła do mnie pierwsza, a potem... potem bardzo długo tuliła, nie pozwalając nic wytłumaczyć! Więc tylko niepostrzeżenie wsunąłem sójkowe piórko do kieszonki jej kurtki. Teraz już zawsze będzie szczęśliwa, pomyślałem i wtuliwszy się jeszcze mocniej w cieplutkie ramiona, wsłuchałem się w bicie naszych serduszek. To najpiękniejsza melodia, jaką kiedykolwiek słyszałem.
Chwilę później przybiegły dzieci. Natychmiast nas obstąpiły i zaczęły szczebiotać radośnie jak ptaszki, zadając przy tym mnóstwo pytań i tuląc się do mnie jak do najmilejszej podusi, aż pani Ania musiała je uciszać.
- Kochani, spokojnie! Przecież go udusicie! Porzucek na pewno wszystko nam opowie, ale nie teraz... - zapewniała, próbując oczyścić moje futerko z jodłowych igiełek. - Najważniejsze, że znalazł się cały i zdrowy! Misiu, w tych igiełkach wyglądasz jak jeżyk! - dodała, a dzieci roześmiały się.
Ja też się śmiałem, aż podskakiwał mi brzuszek. Ach, jak dobrze być znowu wśród przyjaciół! Szkoda, że nie mam sójkowych piórek dla wszystkich! Obiecuję, że gdy tylko wrócimy do szkoły, poczęstuję dzieci cukierkami. Pani Ania na pewno się zgodzi!
- A teraz pora podziękować panu leśniczemu Jarkowi za pomoc w odnalezieniu Porzucka! - oznajmiła uroczyście pani Ania. - Bez niego nie poradzilibyśmy sobie i nasza zguba wciąż kicałaby z zającami po lesie! Brawo, panie Jarku!
Brawo, panie Jarku? Jak to? A kto uratował pana sójkę z pułapki kłusowników? Do kogo o pomoc zwrócił się diablik Olbin - do mnie czy do pana leśniczego? No do kogo? Do tej zguby właśnie! Moja czarodziejka zawsze powtarza, że wszystko dzieje się po coś, i ja się z nią zgadzam! Gdybym nie zgubił się w lesie, kto wie, co stałoby się z biednym panem sójką! Pani sójkowej na pewno pękłoby z tęsknoty za mężem serce! I kto tutaj jest bohaterem? Panie Jarku, panie Jarku, ble, ble...
Nagle zapragnąłem zgubić się w lesie jeszcze raz i nie dać się tak łatwo znaleźć panu leśniczemu. Tak, pójdę i zgubię się! Niech pani Ania się martwi!
Zazdrość chciała wejść do mojego serduszka i rozgościć się w nim na dobre, ale na szczęście bardzo szybko ją przegoniłem.
- Idź sobie stąd! Przez ciebie zawsze same kłopoty - burknąłem. - Uciekaj i nie wracaj!
Posłuchała! Nie namyślając się, czmychnęła gdzie pieprz rośnie, a ja wreszcie mogłem przyjrzeć się panu leśniczemu, który pomógł pani Ani i dzieciom odnaleźć mnie w lesie. Wyglądał na sympatycznego! Miał taki sam mundur strażnika lasu jak diablik Olbin, zielony ze srebrnymi naszywkami. Stojąc przy pułapce na ptaki, z uwagą jej się przyglądał, a potem spojrzał na mnie z podziwem i powiedział swoim tubalnym głosem:
- Porzucku, jestem z ciebie dumny! Dzięki tobie wreszcie wpadłem na trop kłusowników. Już ja ich tutaj przypilnuję! Odechce się im polować na ptaki!
Dzieci zaczęły bić brawo, a pani Ania dała mi buziaka w pyszczek pachnący jodłowymi igiełkami i szepnęła:
- Ty mój bohaterze...
A potem pan leśniczy zdradził nam wielką tajemnicę.
- Ten rezerwat to wielki skarbiec, w którym znajdują się bezcenne klejnoty - powiedział, przykładając palec do ust. - Musimy chronić je za wszelką cenę!
- Przed rabusiami? - zapytał zaciekawiony Kubuś.
- Można tak ich nazwać! - Roześmiał się pan Jarek. - Na pewno przed tymi, którzy niszczą przyrodę, zapominając, jak bezcennym jest skarbem!
- Ja bym takich zamknął w więzieniu! - zawołał wojowniczo Leszek. - A las ogrodziłbym wysokim murem i nikomu nie pozwoliłbym do niego wchodzić! - dodał, zakreślając ręką wielki okrąg w powietrzu.
Już zacząłem wyobrażać sobie ten wysoki mur, którym Leszek otoczyłby rezerwat przyrody, gdy nagle usłyszałem oburzony głosik Hani.
- Tak nie można, Leszku! Wtedy nie moglibyśmy tutaj przyjechać i dowiedzieć się tylu mądrych rzeczy!
Hania miała rację. Zakazać wchodzić do lasu to jak odebrać misiowi miodek. Ach, jaka ta Hania mądra i z tego co wiem, ze wszystkich smakołyków na świecie najbardziej uwielbia właśnie miodek, słodki i zdrowy! To coś znaczy, prawda? Kiedyś nawet pomyślałem, że byłoby naprawdę cudnie, gdyby Hania tak jak ja była misiem. Zaprosiłbym ją wtedy do kina na najnowszą wersję "Pszczółki Mai" albo do Pszczelego Miasteczka na filiżankę smacznego miodku w tamtejszej pasieki. Jak myślicie, czy pani Ania się zgodzi? Właściwie to mógłbym pojechać tam ze wszystkimi uczniami IIc! To superprzyjaciele!
- No niby tak, Haniu! Ale jak ludzie nie umieją szanować przyrody, to ja bym wydał zakaz wstępu do lasu i już! - obstawał przy swoim Leszek, czerwieniąc się coraz bardziej. - Może by wtedy zrozumieli!
Lubię Leszka, nawet takiego w kolorze buraczków ćwikłowych. Dobry z niego kolega, choć czasem te jego pomysły to totalny kosmos!
- Zwariowałeś? W tym rezerwacie jest naprawdę odlotowo i tak... trochę strasznie! - zawołał Nikolas. - Chciałbym tutaj jeszcze kiedyś przyjechać!
- Najlepiej w Helloween! - Roześmiał się Alan.
- A żebyś wiedział! - odpalił Nikolas. - Przebiorę się za diablika Olbina i napędzę ci stracha!
Kiedyś opowiem chłopakom o moim niezwykłym spotkaniu z diablikiem, dobrym strażnikiem tego lasu, a na razie cicho sza. Niech to będzie taki nasz sekret, Olbinie...
Pan leśniczy z uwagą wysłuchał, co mają do powiedzenia na temat rezerwatu przyrody dzieci. Nie przerywał im ani nie wymądrzał się, jak to czasami mają w zwyczaju dorośli. Pan Jarek zachował się po prostu przemisiowo! Postanowiłem, że jego pierwszego zaproszę do naszej szkoły, żeby opowiedział dzieciom o skarbach lasu oraz o ich dzielnym strażniku Olbinie.
- Wszyscy macie troszeczkę racji - oznajmił leśniczy. - Co prawda nie planujemy ogrodzić rezerwatu wysokim murem, ale czasami jesteśmy zmuszeni wydać zakaz wstępu na jego teren z uwagi na grożące ludziom niebezpieczeństwo...
- A nie mówiłem, że tutaj grasują niedźwiedzie! - zawołał podekscytowany Alan. - Niedźwiedzie bywają niebezpieczne, zwłaszcza gdy są głodne!
O tak! Jestem głodnym misiem! Głodnym i bardzo niebezpiecznym dla smakołyków, zwłaszcza tych ukrytych w plecaku pani Ani. Mniam! Ach, jak straszliwie mi burczy w brzuszku!
- W rezerwacie Olbina nie ma niedźwiedzi! - zapewnił pan Jarek, a potem, zerkając na mnie, uśmiechnął się łobuzersko: - Chociaż... dzisiaj jeden bardzo dzielny niedźwiadek zabłąkał się w te strony i pomógł mi wytropić kłusowników!
O tak, ten niedźwiadek jest bardzo dzielny, ale też bardzo głodny! Czy ma ktoś może miodek albo przynajmniej kanapeczkę z nutellą? Mój brzuszek jest już pusty i jeśli natychmiast nie wrzucę do niego jedzonka, uniosę się niczym balonik.
- To co z tym niebezpieczeństwem? - dopytywał Kubuś. - Jeśli nie niedźwiedzie, to co nam zagraża?
- Bez obaw, na razie nic nam tutaj nie grozi - zapewnił pan leśniczy - lecz po południu, według prognozy pogody, ma być burza, a wtedy lepiej uciekać z lasu gdzie pieprz rośnie. Niektóre z tych drzew mają po dwieście lat! Są już słabe, spróchniałe i łatwo się łamią podczas wichury...
Ojej, lepiej stąd chodźmy! Książę zaklęty w żabę nie bez przyczyny paradował w podskokach po leśnej ścieżce. Wiedział, co się kroi, dlatego wyszedł nam na spotkanie, żeby ostrzec nas przed zbliżającą się wichurą. Tak, chodźmy jak najszybciej! W autobusie będziemy bezpieczni, a przy okazji, jak mawia mój kuzyn Kubuś Puchatek, schrupiemy małe co nieco.
- Wrócimy tutaj niebawem - powiedziała pani Ania i szybciutko zaczęła nas liczyć, a także ustawiać w pary, co nie było wcale łatwe, bo każdy chciał iść na przodzie ze mną i panem leśniczym.
Ostatecznie dołączyli do nas Leszek i Obieżyświat, a reszta zuchów z II c spokojnym, równym krokiem powlokła się w ślad za nami. Nikt nie miał ochoty wracać do szkoły, nie obeszło się więc bez marudzenia i pytań w rodzaju:
- Proszę panią, a może byśmy zamieszkali w tym rezerwacie jak diablik Olbin albo sójka poliglotka?
- A ja chętnie pomógłbym złapać kłusowników! Czy zabierze mnie pan na akcję?
- Ale zrobiło się cicho! Moja babcia zawsze mówi, że jak cisza, to na pewno przed burzą!
- Auć, ukłułam się jodłową szpilką!
- Czy mogę zabrać na pamiątkę szyszkę?
Ja też miałem mnóstwo pytań, szczególnie do smakołyków ukrytych w plecaku mojej czarodziejki.
- Kochane smakołyki, jestem pewien, że najlepiej będzie wam w moim brzuszku - szeptałem, głaszcząc się po wydatnym bębenku, który burczał coraz głośniej. - Będzie wam tam cieplutko i miękko jak w ptasim gniazdku.
O tak, misiowy brzuszek to najlepsze miejsce dla smakołyków. Jeden kroczek do przodu, jedna kropelka miodu! Dwa kroczki do przodu, dwie kropelki miodu! Trzy kroczki do przodu, trzy, cztery, pięć kropelek miodu!
Reszta drogi upłynęła mi na liczeniu kroków i kropelek miodu. Gdy dotarliśmy na leśny parking do autobusu w niezapominajki, hałas czekał w drzwiach stęskniony. Na nasz widok zaczął oczywiście od razu figlować - najpierw strącił na podłogę plecak Aleksa, bez pytania rozpakował kanapkę Leszka, potem rozlał napój na fotel, na którym miał usiąść Mateuszek, i już przymierzał się do rzucania papierkami w dziewczyny, gdy do akcji wkroczyła pani Ania.
- Oj, nieładnie, nieładnie! - pogroziła mu palcem.
Hałas, skuliwszy uszy, natychmiast czmychnął do kosza na śmieci, a my w spokoju mogliśmy odpocząć i schrupać małe co nieco, które ułożyło się wygodnie w misiowym brzuszku i zasnęło. Wtedy właśnie postanowiłem niepostrzeżenie wsunąć sójkowe piórko do plecaczka Hani...
Kto choć raz wręczał w ten sposób prezent, na pewno wie, że to zadanie arcytrudne i trzeba nieźle się nagimnastykować, aby upominek stał się prawdziwą niespodzianką. Najpierw trzeba odciągnąć uwagę osoby, którą chce się obdarować, wołając na przykład:
- O, jaki ładny kolorowy motylek usiadł na nosku pani Ani!
Potem wystarczy już tylko być szybkim, czyli ruchem iluzjonisty wsunąć dwa błękitno - czarne piórka do plecaka Hani. Czary mary, prezent do przegródki schowany! A teraz poczekajmy, aż moc drzemiąca w piórkach zacznie działać.
Zgrzytnęła skrzynia biegów, silnik głośno zawarczał i nasz autobus w niezapominajki ruszył z leśnego parkingu, pozostawiając za sobą czarny kłąb dymu i pana Jarka, który na pożegnanie pomachał nam zieloną czapką strażnika lasu. Powiem wam pewien sekret, ale obiecajcie, że nie zdradzicie go nikomu. Otóż, kiedy ostatni raz zerknąłem na ciemną ścianę zieleni, miałem wrażenie, że obok szarego pnia jodły stoi diablik Olbin z gniazdem szczęśliwych sójek na głowie i w najlepsze wachluje się ogonem, lecz do dziś nie mam pewności, czy to by on, czy może słaby wzrok misia spłatał mi figla.
Co było potem? Potem, gdy dotarliśmy do szkoły i zasiedliśmy w ławkach, pani Ania powiedziała:
- Ogłaszam konkurs na najciekawsze sprawozdanie z wycieczki do Rezerwatu Przyrody Olbina!
Wziąłem w nim udział i, ku mojej radości, wygrałem! Tak, wygrałem, a w nagrodę pani Ania wręczyła mi sójkowe piórko, mówiąc:
- To dla ciebie, kochany misiu! Chcę, żebyś wiedział, że szczęście, tak jak miodek, smakuje mi tylko wtedy, gdy mogę dzielić je z tobą!
do następnego
Ostatnio zmieniony 06 sty 2021, 10:57 przez Alicja Jonasz, łącznie zmieniany 1 raz.
Alicja Jonasz

"A kiedy przyjdzie także po mnie
Zegarmistrz światła purpurowy
By mi zabełtać błękit w głowie
To będę jasny i gotowy"
Tadeusz Woźniak

Awatar użytkownika
eka
Posty: 16787
Rejestracja: 30 mar 2014, 10:59

"Miś i Czarodziejka" cz.1 - O tym, jak zostałem sławnym pisarzem

#2 Post autor: eka » 30 lip 2020, 16:54

:) Mega! Czy wydałaś kolejną książkę?
Ależ Ty tłumaczysz świat! Żyć się chce.
I nie tylko chodzi o hasła w Słowniku wyrazów obcych dla milusińskich, o nie!
O naśladowaniu ludzkiego głosu przez sójki nie miałam pojęcia.
W ogóle cudne personifikacje, wiesz?
Humanizm i empatia.

:kofe:

Awatar użytkownika
Alicja Jonasz
Posty: 1658
Rejestracja: 24 kwie 2012, 09:01
Płeć:

"Miś i Czarodziejka" cz.1 - O tym, jak zostałem sławnym pisarzem

#3 Post autor: Alicja Jonasz » 31 lip 2020, 11:30

droga eko, dziękuję, że znajdujesz czas, aby przeczytać te moje historyjki :) nie jest łatwo, będąc Alicją, wydać książkę; o wiele łatwiej ją napisać i mieć nadzieję, że każda kolejna będzie lepsza :) pozdrawiam serdecznie :rosa:
Alicja Jonasz

"A kiedy przyjdzie także po mnie
Zegarmistrz światła purpurowy
By mi zabełtać błękit w głowie
To będę jasny i gotowy"
Tadeusz Woźniak

Awatar użytkownika
eka
Posty: 16787
Rejestracja: 30 mar 2014, 10:59

"Miś i Czarodziejka" cz.1 - O tym, jak zostałem sławnym pisarzem

#4 Post autor: eka » 01 sie 2020, 08:04

Eee tam, na pewno mało się starasz. Wysyłamy do skutku. Niedawno przeglądałam w Empiku książeczki dla dzieci. Większość nadawała się na przemiał. Szkoda, wielka szkoda, że Porzucek, dzieciaki i pani Ania nie są w obiegu czytelniczym.

Aha, może warto byłoby podzielić wycieczkę do lasu na rozdziały. Jednolity, długi tekst (niestety, takie durne czasy!) może zniechęcać nienawykłych do dłuższego czytania.

:kofe:

Awatar użytkownika
Alicja Jonasz
Posty: 1658
Rejestracja: 24 kwie 2012, 09:01
Płeć:

"Miś i Czarodziejka" cz.1 - O tym, jak zostałem sławnym pisarzem

#5 Post autor: Alicja Jonasz » 01 sie 2020, 10:17

Dziękuję, eka :) też o tym myślałam, gdy skleiłam fragmenciki i przeczytałam całość; mam plan, aby to zrobić :) na razie piszę dalej i zaczęłam coś nowego; napijmy się :kofe:
Alicja Jonasz

"A kiedy przyjdzie także po mnie
Zegarmistrz światła purpurowy
By mi zabełtać błękit w głowie
To będę jasny i gotowy"
Tadeusz Woźniak

Awatar użytkownika
eka
Posty: 16787
Rejestracja: 30 mar 2014, 10:59

"Miś i Czarodziejka" cz.1 - O tym, jak zostałem sławnym pisarzem

#6 Post autor: eka » 01 sie 2020, 14:35

To czekam na część II.
Czytałam też - nowe. Podzielę się, gdy poukładam wrażenia.

:kofe:

Awatar użytkownika
Alicja Jonasz
Posty: 1658
Rejestracja: 24 kwie 2012, 09:01
Płeć:

"Miś i Czarodziejka" cz.1 - O tym, jak zostałem sławnym pisarzem

#7 Post autor: Alicja Jonasz » 01 sie 2020, 16:41

Twoje uwagi, eko, są cenne. Nie ukrywam, że sama nie umiem się ocenić ani tym bardziej dostrzec, co kuleje; pozdrawiam! :rosa:
Alicja Jonasz

"A kiedy przyjdzie także po mnie
Zegarmistrz światła purpurowy
By mi zabełtać błękit w głowie
To będę jasny i gotowy"
Tadeusz Woźniak

ODPOWIEDZ

Wróć do „UTWORY DLA DZIECI”