-
- Nasze rekomendacje
-
-
UWAGA!
JEŻELI JESTEŚ ZAREJESTROWANYM UŻYTKOWNIKIEM I MASZ PROBLEM Z LOGOWANIEM, NAPISZ NAM O TYM W MAILU.
[email protected]
PODAJĄC W TYTULE "PROBLEM Z LOGOWANIEM"
-
- Słup ogłoszeniowy
-
-
Demokracja jest wtedy, gdy dwa wilki i owca głosują, co zjeść na obiad.
Wolność jest wtedy, gdy uzbrojona po zęby owca może bronić się przed demokratycznie podjętą decyzją.
Benjamin Franklin
UWAGA!
KONKURS NA TEKST DISCO POLO ROZSTRZYGNIĘTY!
Jeżeli tylko będziecie zainteresowani, idea konkursów powróci na stałe.
A oto wyniki
JAK SIĘ PORUSZAĆ POMIĘDZY FORAMI? O tym dowiesz się stąd.
"Kim jesteś" - fragment I - powieść na pograniczu fantasy
-
- Posty: 13
- Rejestracja: 20 wrz 2020, 07:27
"Kim jesteś" - fragment I - powieść na pograniczu fantasy
Choć bardzo bym chciał, to za nic nie jestem pewien, czy potrafię opowiedzieć wam, co mi się zdarzyło i to tak, byście nie uznali mnie za czubka. Zapewniam was jednak, że jestem zwykłym facetem. Do niedawna byłem pewien, że także najzupełniej normalnym, ale teraz ta moja pewność znacznie zmalała. Bo co powiecie o gościu, który miewa zwidy, przesiaduje godzinami w ciemnym pokoju, przy zasłoniętych oknach, gada sam do siebie i notorycznie przerzuca strony internetowe w maniackim poszukiwaniu czegoś, co nie istnieje? W dodatku stoi na stanowisku, że to nie istniejące, jest takim tylko dla wszystkich innych oprócz niego, a on sam jest wybrańcem, któremu dane zostało odkryć tajemnicę, sięgającą licho wie ile lat wstecz. Taki facet to przecież idealny kandydat do białego pokoju bez klamek, o ścianach wyłożonych dźwiękoszczelnymi materacami, z lustrem fenickim, przez które inni ludzie - w białych fartuchach, z identyfikatorami zawieszonymi na szyi - mogą go obserwować jak małpę w zoo, samymi nie będąc widziani. Ale to przecież nie ja! Ja jestem, czy też byłem, zwykłym, szarym człowiekiem, których setki tysięcy chodzi po ulicach miasta, w którym mieszkam. Jest to duże miasto, stołeczne, położone w środku dwudziestopierwszowiecznej Europy.
Nazywam się Victor. Dobre sobie! Victor – od zwycięstwa! Ktoś uważa, że to rodzaj wróżby na przyszłość – to moje imię. Ja sądzę inaczej, ale potulnie milczę, bo z tym kimś, kto tak uważa, nie sposób polemizować. Jestem, jak to się mówi, dojrzałym facetem. Mam 36 lat, ukończyłem studia o kierunku humanistycznym, po których znalazłem pracę w gimnazjum, gdzie nauczam historii całą czeredę rozpuszczonych dzieciaków. Choć codziennie wychodzę do domu z bólem głowy, to przyznaję, że lubię moją pracę. Nie mówię, że bardzo, ale na tyle, że jakoś wytrzymuję. Cudem udaje mi się wbić do głowy tym dojrzewającym nastolatkom cokolwiek, co nie jest związane z piłką, strojami lub wszechpanującym w ich wieku seksem. Choć pod względem seksu też uważam się za normalnego, to moje życie w tym zakresie jest pożałowania godne. Wciąż jestem sam, nie dowierzając ani trochę tym z moich szalonych znajomych, którzy uważają mnie za atrakcyjnego faceta.
Nie powiem, że nie próbowałem, ale jak dotąd wszystko kończyło się w momencie, kiedy docierało do mnie, że to tylko ja jestem zobowiązany do zapewnienia partnerce miłego związku, bez żadnych powinności z jej strony. Było to dla mnie zawsze bardzo nużące i z kolejnymi dziewczynami rozstawałem się bez żalu, z radością wracając do swego samotnictwa. Czasami udaje mi się poznać tę czy ową, z gatunku zwanego „łatwymi”, umówić na dwie, czy trzy randki, na których z reguły już od pierwszego spotkania załatwiamy, co trzeba, potem rozstajemy się bez żalu, by przy którymś przypadkowym widzeniu na ulicy powiedzieć sobie „dzień dobry”.
Tak żyłem do czasu spotkania Louise. Od kiedy pojawiła się w moim życiu, wszystko stanęło na głowie. Dobrze choć, że zdarzyło się to na samym początku wakacji, bo inaczej na pewno straciłbym pracę z powodu absencji.
Niejeden z was pomyśli sobie teraz: ocho! Zaczyna się ckliwa, romansowa historia! Otóż wcale nie! Zapewniam was, że Louise to nie żadna wystrzałowa laska z nogami do samej szyi i blond włosami, sięgającymi pośladków! Louise to może dziesięcio-, może dwunastoletnia smarkula, mała, chuda, piegowata, o czerwonorudych, wiecznie rozczochranych włosach i, muszę to przyznać, pięknych, ogromnych, zielonych oczach. Swoją drogą, czy ktoś zastanawiał się, dlaczego rudowłose dziewczyny przeważnie mają zielone oczy? A rudowłosi chłopcy szare? Tak sobie pomyślałem, kiedy pierwszy raz jej się przyjrzałem.
Obawiam się opowiedzieć wam o moim pierwszym spotkaniu z Louise, byście nie odwrócili się i nie odeszli, rysując kółko na czole. Z perspektywy czasu wszystko, co wówczas nastąpiło, jest teraz dla mnie zrozumiałe, ale wtedy, gdy to się działo nie byłem mądrzejszy niż wy, kiedy tego wysłuchacie.
Zatem przejdźmy do rzeczy. Uprzedzam, że, jako humanista, lubię ubarwiać swoje relacje. Tym razem jednak postaram się używać słów, które są absolutnie niezbędne, by przedstawić wam tę historię tak, jak ja sam ją odebrałem. Wyobraźcie sobie wieczór w mieście, po upalnym dniu, kiedy zapadający zmierzch budzi lekki wiaterek, dający ulgę po całodniowym upale. Mówię o tym, by uzasadnić, dlaczego do marketu, dość odległego od mojego domu , wybrałem się piechotą, rezygnując z gimnastykowania się przy wyjeździe samochodem z zatłoczonego już o tej porze parkingu. Spacer przez duży skwer, położony na mojej drodze do sklepu był bardzo przyjemny. Nic nie zapowiadało żadnych niezwykłości. Zrobiłem zakupy na kilka dni i taszczyłem dwie wypchane torby plastikowe pełne wakowanego i puszkowanego żarcia, jako, że kucharz ze mnie marny i wyznaję zasadę, że nie żyje się, żeby jeść. Przy końcu skweru od strony mojego domu stoi, ukryty wśród drzew i krzewów, betonowy, zadaszony, wydzielony placyk z przeznaczeniem na kontenery ze śmieciami. Kiedyś był zamykany na kłódkę, ale co chwilę ktoś z lokatorów gubił klucze i trzeba było dorabiać albo zmieniać, a i tak kloszardzi buszowali w nim wedle uznania, obcinając kolejne kłódki. Pozostawiono go więc otwartym, co z kolei stanowiło niebezpieczeństwo pożaru. Nikt się tym jednak nie przejmował i większość mieszkańców z najbliższych okolic po prostu omijała teren śmietnika, jeśli nie musiała z niego korzystać. Przejście w jego sąsiedztwie pozwalało mi zaoszczędzić spory odcinek drogi, więc bez wahania ruszyłem w tamtym kierunku. Akurat cała alejka, doń prowadząca, była pusta i nie przewidywałem niespodzianek po drodze. Zbliżałem się do śmietnika, nie zachowując żadnej szczególnej ostrożności. Moje adidasy chrzęściły przyjaźnie na alejkowym żwirze, torby szeleściły wesoło, byłem już prawie w domu i, ogólnie rzecz biorąc, wieczór zapowiadał się całkiem sympatycznie. Mimo prowokowanych przez siebie odgłosów, w pobliżu śmietnika usłyszałem jednak coś, co mnie zaniepokoiło. Przystanąłem tuż przy wejściu i wsłuchałem się uważnie. Jakby jęk… Ale stłumiony, powstrzymywany. Postawiłem torby przy wejściu i zagłębiłem się w półmrok. Nie było całkiem ciemno, bo latarnie na skwerze rzucały pod zadaszenie nieco światła. Wyłowiłem z ciemności sylwetki kontenerów. Jeden z nich, skrajny, ustawiony po prawej stronie, wydawał mi się jakiś niekształtny. Gdy podszedłem bliżej, zorientowałem się, że jest przewrócony na bok i to właśnie spod niego wydobywa się ów jęk, który usłyszałem, przechodząc. Śmierdziało niemiłosiernie! Poświeciłem pod nogami swoją komórką i dojrzałem, że pod kontenerem, na wpół przygnieciony leży jakiś gówniarz. Miał nie więcej, niż piętnaście lat i był nielicho przerażony. Przykucnąłem obok, dotknąłem jego ręki. Była ciepła, poruszyła się. Poświeciłem młodemu w twarz. Zmrużył oczy i znów zajęczał. Pomyślałem, że może jest połamany. Próbowałem unieść kontener, ale był mocno wypełniony, część śmieci wysypała się nawet z boku, i ani drgnął. Wypadłem poza betonowy murek. Nikogo! Pusto wszędzie w zasięgu wzroku. Wróciłem do chłopaka.
- Masz coś złamane? – zapytałem głupio, jakby mógł wiedzieć.
- Chyba nie, ale nie mogę się ruszyć.
- Co ci się stało?
- Przygniotła mnie.
- Jak cię przygniotło? Co robiłeś? Jesteś sam?
- Nie, nie sam. To ona! Ona mnie przygniotła! – W jego drżącym głosie usłyszałem przerażenie i nutę histerii.
- Kto? – zapytałem niepewny, czy dobrze rozumiem.
- Ona! – Wskazał głową w przeciwległy kąt, gdzie przy pierwszym z brzegu kontenerze dopiero teraz ujrzałem jakąś skuloną postać. Była mała i kucała, pochylając się nad czymś. W ciszy słychać było melodyjnie wypowiadane słowa, których znaczenia jednakże nie mogłem zrozumieć. Wstałem i podszedłem tam powoli, żeby dzieciaka nie wystraszyć. Z daleka już bowiem poznałem, że to dzieciak, jeszcze młodszy od tego pod kontenerem.
- Proszę pana! – Trwożliwym szeptem odezwał się chłopak , uwięziony pod żelastwem. – Niech pan tam nie idzie! – Nie słuchałem go. Podszedłem do kucającego dziecka i poświeciłem komórką. I wtedy pierwszy raz ujrzałem Louise. Podniosła się i mogłem ocenić dokładniej jej wygląd. Była mała, nawet jak na swój wiek, który poznałem dopiero sporo później. Chuda, z kościstymi kolanami i łokciami, ubrana w zapinaną z przodu, jeansową sukieneczkę, w sandałkach i białych skarpetkach na nogach. Włosy miała płomiennorude do ramion, rozczochrane, lekko kręcone; twarz delikatną, o jasnej cerze, czego jednak nie mogłem ocenić z całą pewnością ze względu na szczególne światło mojej komórki. Dojrzałem tylko, że ma sporo piegów na nosie i policzkach oraz zadziwiająco duże, piękne w wykroju, zielone oczy. Koloru też wtedy nie byłem pewien, tylko tego, że są jasne. Wtedy były jasne. Podkreślam to, byście zapamiętali, kiedy w przyszłości powrócę do tematu. U stóp dziewczynki coś leżało. Kiedy poświeciłem pod nogi, ujrzałem, że to mały piesek, leżący w kałuży czegoś ciemnego, co wyglądało mi na krew. Zmroziło mnie, bo pomyślałem, że mała jest ranna. Stała przede mną z zadartą główką i przyglądała mi się uważnie z niezwykłym w tej sytuacji uśmiechem. Po chwili zarejestrowałem pod nogami jakiś ruch. Poświeciłem tam i ujrzałem, jak piesek powoli podnosi się, staje na czterech łapach i odbiega na kilka kroków. Powiodłem za nim światłem z telefonu. Wyglądał na żwawego i zdrowego. Za chwilę wrócił do małej, usiadł obok niej i zaczął lizać końce palców jej zwieszonej wzdłuż ciała ręki. Byłem trochę zdziwiony i poświeciłem w miejsce, gdzie przed chwilą leżał. Ciemna plama zniknęła! Na moment zabrakło mi tchu, ale już za chwilę pomyślałem, że musiała mi się przywidzieć. Tak na marginesie, pomyślcie, jakież przewrotne są nasze umysły! Kiedy nie znajdujemy wytłumaczenia jakiegoś zjawiska, gotowi jesteśmy zaprzeć się nawet naszego własnego postrzegania, byle tylko zachować jakąś logikę, która w końcu może okazać się z gruntu fałszywa! Wtedy jednak nie zdawałem sobie z tego sprawy.
- Cześć, mała! Jak się nazywasz? – zapytałem beztroskim tonem. W końcu byłem pedagogiem!
- Cześć! Jestem Louise. A ty jesteś Victor? – odpowiedź i szok w moim umyśle! I reakcja znów ta sama, co poprzednio; może mimo woli powiedziałem swoje imię tamtemu chłopcu? No, nic! Jedziemy dalej!
- Cała jesteś? Nic ci nie jest?
- Nie.
- Co tu się stało?
- Oni go skrzywdzili i musiałam go ratować. Mojego pieska. Za to oni chcieli zrobić mi to samo, to przewróciłam to i postraszyłam ich. Tamci uciekli, tylko ten został.
- Czekaj, czekaj! Przewróciłaś kontener?
- Musiałam, bo mnie też chcieli rozciąć brzuszek, jak mojemu pieskowi. Ale ich przestraszyłam i uciekli, to mogłam uratować pieska.
W moim mózgu bulgotało jak w saturatorze. Usłyszałem głos chłopaka:
- Ona ich podpaliła, wiedźma jedna!
- To prawda, Louise? – zapytałem, czując się jak idiota.
- Musiałam, ale tu zaraz niedaleko jest fontanna i tam pobiegli. Ugasili się z pewnością.
- O święta logiko! Gdzieś ty? – westchnąłem w duchu, zupełnie zbaraniały. Nadal jednak kontynuowałem tę kretyńską rozmowę. Chłopak pod kontenerem milczał i już nie jęczał, więc pomyślałem, że może jeszcze chwilę poczekać, zanim wezwę pomoc.
- Louise, posłuchaj! Powiedz mi, ale szczerze, jak to zrobiłaś? Jak przewróciłaś kontener?
- Zwyczajnie, o tak! – nie zdążyłem spojrzeć na nią, bo z wrażenia niemal podskoczyłem do góry, kiedy za moimi plecami drugi kontener przewrócił sią z hukiem. Mała stała przede mną, jak przedtem, tylko dojrzałem, jak zaciska dłoń na czymś, zwisającym jej z szyi. Piesek, przerażony hałasem uciekł, ale już za chwilę wrócił i grzecznie usiadł przy nogach Louise.
Tego było dla mnie za dużo. Potrzebowałem zapalić, potrzebowałem napić się kielicha, a przede wszystkim potrzebowałem wyjść stąd i zamknąć się w domu na cztery spusty. Byłem jednak nauczycielem i czułem się odpowiedzialny za tych dwoje dzieciaków, bez względu na to, co zrobili. Zapaliłem papierosa i powiedziałem gdzieś w przestrzeń.
- Poczekajcie, zaraz wezwę pomoc. - Miałem zamiar zadzwonić gdzieś – na 112 albo inny wskazany tam numer. Wyjąłem telefon. Na to Louise grzecznie zapytała:
- A po co?
- Trzeba podnieść kontener i uwolnić go. Sam nie dam rady.
- Ja panu pomogę.
- Ty?! – roześmiałem się, prezentując debilizm rzadkiej maści.
- Nie wierzy mi pan? – Po tych jej słowach przyszło na mnie opamiętanie. Mogłem nie wierzyć, że to ona przewróciła pierwszy kontener na chłopca, mogłem sobie to w dowolnie głupi sposób tłumaczyć, ale drugi kontener nadal leżał przewrócony i ja sam przed chwilą widziałem, jak do tego doszło! Zresztą, nieważne! Widziałem, czy nie, musiałem się z tym pogodzić, że stał, a teraz leży. Uwierzcie mi, że wtedy byłem na skraju obłędu. To ciągłe tłumaczenie sobie czegoś, czego wytłumaczyć nie sposób, doprowadzało mnie do intelektualnego poziomu ślimaka.
- Wiesz, Louise, zakładając, że potrafiłaś przewrócić, należy przyjąć, że potrafisz i podnieść.
- No, teraz naprawdę mówi pan mądrze. – stwierdziła zabawnie poważnie.
- Wyjątkowo się z tobą zgadzam – odpowiedziałem pojednawczo, ale i zupełnie szczerze. Za chwilę posłyszałem hurgot w kącie. Półmrok, panujący pod zadaszeniem, nie pozwolił mi dojrzeć szczegółów tego, co się działo. Spojrzałem na małą. Nadal stała bez ruchu a pies siedział obok niej, nawet już nie uciekając. Kiedy spojrzałem na kontener, stał on, jak należy a z betonowego podłoża gramolił się ów przygnieciony wyrostek. Chciałem do niego podejść, by mu pomóc, ale on nagle rzucił się do ucieczki. Pomyślałem, że chyba rzeczywiście nic mu nie było, bo błyskawicznie zniknął mi z pola widzenia.
Odwróciłem się w stronę Louise. Patrzyła na mnie odważnie, głaszcząc pieska.
- Mała, myślę, że powinniśmy coś sobie wyjaśnić – powiedziałem i choć chciałem, by mój głos zabrzmiał surowo, to słuchając samego siebie nie odniosłem takiego wrażenia. Louise jednak pewnie nie zwróciła na to uwagi i odpowiedziała:
- I ja tak myślę, proszę pana.
Ruszyłem więc w stronę domu, po drodze zabierając ze sobą zakupy. Ruda podreptała ze mną a mały piesek okrążał nas w podskokach.
Do czasu spotkania Louise byłem realistą, to znaczy za takiego się uważałem . Żadne przeczucia ani parapsychologiczne bzdety nie miały do mnie przystępu. W dodatku jestem chyba typowym przykładem agnostyka. Do niedawna byłem przekonany, że agnostyka-ateisty, pokładającym wiarę jedynie w świat materialny. To, co zdarzyło się potem, zachwiało całkowicie moim systemem rozumowania. Mój pogląd na podstawowe prawa logiki i innych, pokrewnych jej nauk, uczynił ze mnie znerwicowanego, podatnego na różne pozazmysłowe odczucia osobnika. Gdybym wiedział, co mnie czeka, zapewne dałbym w długą za przykładem uwolnionego spod kontenera wyrostka. Teraz było jednakże za późno, bo oto szedłem z dziesięcioletnią dziewczynką do swego mieszkania, co u spotkanych ewentualnie sąsiadów mogło budzić określone skojarzenia. Ale co miałem zrobić? Zostawić tę małą na ulicy? Było ciemno, zbliżała się noc a ja byłem w tym wieku, że mogła ona być moją córką. Mogłem ją odprowadzić na komisariat. To mi jednakże jakoś nie przyszło do głowy, a może byłem tak egoistycznie ciekawy tej całej historii, że zdecydowałem się wyjaśnić to sam. W głębi duszy miałem nadzieję dowiedzieć się od Louise, gdzie mieszkają jej rodzice i czemu nie jest ona z nimi. Przez przerwę w siatce ogrodzenia dostaliśmy się na zatłoczony samochodami parking pod budynkiem, w którym położone było moje mieszkanie . W połowie drogi do bramy ujrzałem sąsiada z naprzeciwka, który kierował się z workiem do śmietnika. „No, to ładnie!” – pomyślałem, przewidując nieprzyzwoite domysły. Kątem oka dostrzegłem, że Louise została gdzieś w tyle. Sąsiad był kilka kroków przede mną. Uśmiechał się szeroko na mój widok. Wyciągnął dłoń do powitania.
- Witam sąsiada! Z zakupów? Przyjemny dziś wieczór po tym upale, nieprawdaż? – zagadnął, przystając. Był gadułą i wyjątkowym nudziarzem, toteż szukałem w myślach pretekstu, by się od niego uwolnić. Nagle posłyszałem wołanie:
- Wujku! Wujku! – W moją stronę biegła Louise, z pieskiem przy nodze. Przypadła do mnie i zaczęła ciągnąć mnie za rękę w stronę bramy. – Chodź szybko, bo muszę siusiu! I mama miała dzwonić! Chodźmy! – Naprędce pożegnałem się z sąsiadem, bąkając coś o córce siostry, która przysłała ją do mnie na wakacje i z ulgą udałem się do domu. Pod drzwi mojego mieszkania na piątym piętrze dotarliśmy już bez przeszkód.
W windzie zapytałem Louise:
- Naprawdę chce ci się siusiu?
- Nie, wysiusiałam się przed chwilą pod drzewem. Ale wiedziałam, że nie chciałeś rozmawiać z tamtym panem i blefowałam.
- A ten wujek i mama?
- Musiałam coś wymyślić, żeby nie podejrzewał cię o molestowanie. Nie słyszałeś, że ostatnio dużo się o tym mówi?
No, i to by było na tyle! Tyle z moich dyskretnych przemyśleń! Co jest u licha?! Przyznam, że wtedy jeszcze się nie bałem. Po prostu wypierałem sedno rzeczy ze świadomości, czepiając się jedynie jego skrawków, mających pozór logicznych i w jakiś sposób przystających do mojego realnego świata. To, co najważniejsze, miało przyjść później. Stopniowo przechylałem szalę mojego pojmowania i równowagi psychicznej w stronę absurdu. Żyłem wtedy jakby we śnie, chodziłem i mówiłem automatycznie, dramatycznie czepiając się choćby najmniejszych pozorów normalności. Intensywnie myślałem o tym, przygotowując kolację dla siebie i dla małej. No, bo cóż mogłem uczynić? Uciec stamtąd, zamykając małą w mieszkaniu, niepewny, co ona zrobi? Dała mi już próbkę swoich umiejętności! Moja świadomość była już tak porażona i zmęczona, że stać mnie było tylko na bierne czekanie z nadzieją, że samo się coś wyjaśni. Byłem tak skołowany, że nie stać mnie było nawet na strach. Poza tym Louise nie odbiegała wyglądem od tysięcy podobnych dzieci. Była miła, wścibska, przemądrzała i taka mała, pozornie bezbronna i zagubiona. Przygarnęła się do mni jak ten piesek do niej. Sama sprawiała wrażenie małego, bezpańskiego psiaka. Z jakiegoś powodu poszła ze mną i tego właśnie musiałem się dowiedzieć. Czemu to zrobiła i dlaczego akurat ja?
Grzałem właśnie mleko na kakao, kiedy przybiegła do kuchni z pilotem do telewizora w ręku. W świetle kuchennych jarzeniówek dojrzałem, że mała ma ubrudzoną i lekko poszarpaną na brzegach sukienkę, białe skarpetki zaś noszą ślady kontaktu z ziemią, podobnie, jak jej kolana i dłonie. Pomyślałem, że dłuższy czas musiała przebywać sama, bez opieki.
- Victor! Mogę włączyć TV? – zapytała.
- Możesz, ale pilotem nie da rady, bo baterie się wyczerpały.
- Ale mogę?
- Możesz, możesz. Nie zapomnij tylko umyć rąk przed kolacją! – krzyknąłem jeszcze za nią.
Za chwilę posłyszałem odgłos lejącej się wody w łazience a potem głos prezenterki wiadomości na kanale informacyjnym. Myślałem, że Louise zechce oglądać bajki albo jakiś film.
- Gdzie chcesz jeść? W kuchni, czy tam? – krzyknąłem.
- Zjedzmy w pokoju! – odkrzyknęła. Też miałem na to ochotę. Lubiłem jeść przy telewizorze.
Za kilka minut zajadaliśmy się już małymi paróweczkami, popijając gorące kakao. Na ekranie telewizora zmieniały się obrazy i prezenterzy, przedstawiający kolejne wiadomości. Za chwilę prztyknięciam pilota Louise przełączyła na inny kanał informacyjny.
- Jak to zrobiłaś? – Zdumiałem się, bo baterie wyczerpały się już pół miesiąca temu i za każdym razem, tak, jak i dziś, zapominałem kupić nowych. Mała roześmiała się w odpowiedzi.
- Zamieniłam baterie. Czy to takie dziwne? – uczyniła głową gest w kierunku stojącej na niskim stoliku pod ścianą wieży, która też miała swojego pilota. Odetchnąłem z ulgą. Dążność do unormalnienia obserwowanego świata powróciła, zamykając dostęp do mojego umysłu tym sygnałom, które mogłyby mnie przybliżyć do poznania prawdziwej istoty mających miejsce zdarzeń. Dziewczynka, wyglądająca jak tysiące innych w jej wieku, z zainteresowaniem przysłuchiwała się wiadomościom, sprawiając jednakże wrażenie, że czeka na coś konkretnego. Nie miałem pojęcia, czego by to miało dotyczyć i po prostu wchłaniałem w siebie ten potok, za chwilę wypuszczając go ze świadomości. W pewnej chwili zaelektryzowała mnie kolejna informacja. Właściwie nie informacja a obraz na ekranie. Ujrzałem bowiem w rogu szklanej tafli zdjęcie rudowłosej, uśmiechniętej dziewczynki. Louise! Z głośnika popłynęły słowa spikerki:
„Nadal trwają poszukiwania dziecka, które ponad miesiąc temu brało udział w poważnym wypadku drogowym na drodze A7 pod Paryżem. W wypadku zginął pijany kierowca citroena, który spowodował wypadek. Rodzice dziewczynki zostali uratowani – wyciągnięto ich z zaczynającego się palić opla-combi, którym podróżowali. Gdy samochód już się palił, matka dziecka zdołała powiadomić służby, że w momencie zderzenia na tylnym siedzeniu spała jej dziesięcioletnia córka. Rzucono się do gaszenia ognia i mimo, iż nie doszło do wybuchu paliwa, dziewczynki w aucie nie znaleziono. Według zeznań przypadkowych świadków wypadku, widziano małą, jak w towarzystwie nieznanej kobiety oddalała się z miejsca zdarzenia. Rodzice zapewniają, że nikt z ich znajomych dziecka nie widział. Ktokolwiek spotkałby małą Louise Lefevre lub miał o niej jakąś wiadomość, proszony jest o kontakt. Numery telefonów widnieją u dołu ekranu.
A teraz zapraszamy na prognozę pogody!”
Przez chwilę po tej informacji milczeliśmy oboje. Louise dziobała widelcem w talerzu, nie podnosząc głowy.
- Jesteś Louise Lefevre? – zapytałem w końcu.
- Jestem – odpowiedziała cicho, zerkając na mnie niepewnie.
- Czemu nie wróciłaś do domu? Rodzice się martwią.
- Bo oni tam byli! Byli z tymi, co zabrali Anę! - Stopniowo podnosiła głos i kiedy na mnie spojrzała, nagle jej jasnozielone tęczówki zmieniły się na czerwone. Przysięgam wam, że jarzyły się jak dwa ognie. Nigdy czegoś takiego nie widziałem i zapomniałem języka w gębie. Nie poruszyłem się też, tylko słuchałem.
- A ona mnie uratowała, wyciągnęła z tego samochodu, który już się palił! I zabrała do swego domu, dała mi jedzenie i ubranie. Mówiła, że przypominam jej córeczkę, która umarła. Opiekowała się mną i powiedziała mi dużo rzeczy. Zabierała na wycieczki, na których pokazywała mi wszystko jak w filmie. Była bardzo dobra, nigdy na mnie nie krzyczała, nawet wtedy, jak przypaliłam mleko. A oni ją zabrali!
- Spokojnie, Louise, ćśśś! Wierzę ci! – Prawdę mówiąc, to uspokajałem bardziej siebie niż ją. Jej oczy wciąż płonęły a ja miałem wrażenie, że powietrze wokół nas drży. Te drgania były subtelne, lecz przenosiły się w jakiś sposób do mojego wnętrza. Wyglądało, jakby za chwilę miał nastąpić wybuch.
Próbowałem objąć małą. Ta jednak odskoczyła na koniec kanapy.
- Nie dotykaj mnie teraz! – krzyknęła. – Nie teraz! – Dyszała ciężko jakby z trudem.
Opacznie ją zrozumiałem.
- Nie skrzywdzę cię, chciałem cię tylko przytulić, po ojcowsku – tłumaczyłem, przysuwając się do niej.
- Nie rozumiesz! To ja ciebie skrzywdzę! A nie chcę! – Louise spojrzała na stojącą w kącie lampę. W sekundę po tym zgaszona żarówka nagle rozbłysła i eksplodowała, posypały się drobiny szkła.
Pozostałem na swoim miejscu.
- Dobrze już, nie dotykam cię, uspokój się, Louise! Popatrz, zapalam papierosa. – Sięgnąłem do otwartej paczki. Kiedy zapaliłem, zdumiało mnie to, że końcówka papierosa jarzy się bardziej, niż zwykle. Ale też powietrze wokół było świeże jak po burzy. Louise powoli uspokajała się. Jej tęczówki wróciły do normalnego koloru. Po chwili wstała i wyszła do kuchni. Kiedy wróciła z małą miotełką i szufelką w ręku, przykucnęła i zaczęła zmiatać z dywanu okruszki szkła z rozbitej żarówki. Spora ich ilość leżała też na ławie, przy której jedliśmy kolację. Próbowałem zgarnąć je na dłoń, ale nie zauważony kawałek szkła wbił mi się boleśnie w rękę. Zaciskając zęby wyciągnąłem go. Pozostała centymetrowej długości rana, krwawiąca i piekąca. Przyłożyłem higieniczną chusteczkę do wnętrza dłoni i zacisnąłem w pięść. Oparłem się i patrzyłem na Louise. Znów była małą, bezbronną dziewczynką i prawie zapomniałem o tym, co przed chwilą widziałem. Te momenty normalności odbierały mi poczucie prawdziwości tego, co mnie spotyka i wprowadzały w niekończącą się huśtawkę nastrojów, opóźniając zrozumienie istoty zdarzeń. Coś jednak parło mnie do jej wyjaśnienia, więc, kiedy Louise wyniosła śmieci do kubła w kuchni i z powrotem usiadła obok mnie, powróciłem do dręczącego mnie tematu.
- Opowiedz mi o tym, Louise – poprosiłem, gorączkowo zastanawiając się nad pierwszym pytaniem, by znowu nie zdenerwować małej.
– Kim jest… Ana? Jak to się stało, że ją zabrali? I kto to zrobił?
- Spałam w samochodzie. Wracaliśmy właśnie z tego szpitala, gdzie mama mnie zawiozła. – powiedziała Louise już niemal zupełnie spokojnie.
- Byłaś w szpitalu?
- Tak, bo jak Sara zaczęła do mnie przychodzić, to powiedziałam o tym mamie. Mama nic nie rozumiała i zaprowadziła mnie najpierw do jednego doktora. Nie wyglądał jak doktor. Nosił zwykłe ubranie, nie miał nawet słuchawek, tylko takie pudełko, które włączał, jak mnie o coś pytał. I tak nagrywał się mój głos. To chyba dyktafon, tak, Victor? – Skinąłem potakująco głową, nie chcąc jej przerywać. Kontynuowała więc.
- Powiedział mojej mamie, że mam rozdwojenie jaźni – nie wiem co to znaczy – i kazał pojechać do tego szpitala na badania. Moja mama zmartwiła się i płakała. Ja też, bo bardzo się bałam szpitala, ale zgodziłam się pojechać grzecznie, żeby tylko mama przestała się martwić. Pojechałyśmy z Marc’iem.
- To twój tata?
- Nie taki prawdziwy, tylko przybrany. Ale nie lubił mnie, tylko moją mamę. Ja też go nie lubiłam, bo często krzyczał na mnie. W tym szpitalu poprzyczepiali mi jakieś rurki do głowy i nie pozwolili się ruszać. Potem powiedzieli, że muszę tam zostać. Nie chciałam, płakałam i prosiłam mamę, żeby mnie nie zostawiała. Wtedy mama powiedziała, że powinnam zostać, bo tu mnie wyleczą. Nie chciała, żebym rozmawiała z Sarą. Obiecała, że za dwa tygodnie po mnie przyjedzie.
- Przyjechała?
- Tak, przyjechała znów z Marc’iem. Słyszałam, jak doktor mówił jej, że to jeszcze za wcześnie, że powinnam tam zostać. Ale mama nie zgodziła się i przytuliła mnie. Powiedziała, że zabiera mnie do domu. I wtedy Marc bardzo się na nią zezłościł. Aż się rozpłakała. W samochodzie cały czas się kłócili. Ja siedziałam cichutko, potem się położyłam na siedzeniu i, jak Marc włączył muzykę, to zasnęłam. Zbudziłam się, jak coś walnęło w nasz samochód. Strasznie huczało i telepało w środku, aż spadłam na podłogę. Potem samochód się przewrócił. Krzyczałam i wołałam mamę. Ale ona nie słyszała. Potem mamę i Marc’a jacyś ludzie wyciągnęli z samochodu. Mnie nie widzieli, bo byłam pod kocem. Nie mogłam się wyplątać z niego. A potem zobaczyłam, jak z przodu samochodu się pali. Było strasznie dużo dymu. Nie mogłam otworzyć drzwi, bo się zacięły. Krzyczałam, ale nikt na mnie nie patrzył i było coraz więcej ognia. Strasznie się bałam! I wtedy przyszła Ana. Wyciągnęła mnie z auta i zabrała ze sobą.
- Wyciągnęła cię? Jak? Mówiłaś, że drzwi się zacięły. Sama była?
- Nie wiem jak. Sama mnie wyciągnęła. Dała mi potem swój sweter i poszłyśmy stamtąd.
- Nie bałaś się z nią iść? Znałaś ją wcześniej?
- Nie znałam, ale tam byli lekarze i karetka a ja nie chciałam wracać do szpitala, to wolałam z Aną.
Kiedy tak tego słuchałem, to zrobiło mi się żal Louise – małego, bezbronnego, przestraszonego dzieciaka, który garnął się do każdego, kto okazał mu choć cień życzliwości. Przez moment zapomniałem nawet o tej niezwykłej sile, tkwiącej w dziecku. Skąd ta siła? Musiałem się tego dowiedzieć.
- O coś cię zapytam, Louise. Umiałaś przewrócić i podnieść kontener. Wiesz, że jest bardzo ciężki. To dlaczego nie umiałaś otworzyć sobie drzwi w samochodzie?
- Śmieszny jesteś, Victor! Dzieci tego nie umieją przecież! Ja też wtedy jeszcze nie umiałam. Dopiero potem się nauczyłam.
- Kiedy?
- Wtedy, jak byłam z Aną. Ona dała mi talizman. Powiedziała mi, że mam moc. Na początku jej nie wierzyłam, myślałam, że mówi tak specjalnie, żebym się nie martwiła, że chce mnie zbajerować. Wiesz chyba o co mi chodzi. Tak mówią czasem dorośli, żeby dzieci robiły trudne rzeczy, których nie lubią. Ale potem już wiedziałam, że Ana nie kłamała. Przekonałam się o tym. I talizman dużo mi pokazał. Jak mówiłam Anie, że nic z tego nie rozumiem, to ona odpowiadała, że kiedyś zrozumiem i będę wiedziała, co to wszystko znaczy i co mam robić. -
Słowa Louise z jednej strony rozjaśniły mi trochę w głowie, ale zaraz po tym poplątały całą sprawę jeszcze bardziej. Bo nawet, jeśli założyć, że dziewczynka jest chora, ma rozdwojenie jaźni i początki paranoi, co jak najbardziej było do przyjęcia w świetle uzyskanych przeze mnie informacji, to jak wytłumaczyć to, że jej niezwykła moc była faktem niezaprzeczalnym dla mnie? A może ja też wpadałem w obłęd? Może siła sugestii była tak wielka, że działała na mnie nawet tylko poprzez przebywanie w towarzystwie Louise? Zrozumiałem, że, by pozostać przy zdrowych zmysłach, muszę to wyjaśnić. I tak popełniłem najgłupszą z możliwych rzeczy, dobrowolnie wciągając się w tę sprawę. Mała chyba wyczuła mój nastrój, bo zapytała:
- Nie wierzysz mi, Victor? Myślisz, że zwariowałam?
- Ależ nie! Gdzieżby tam, Louise! – zaprzeczyłem nie całkiem szczerze. – Tylko, że ja jestem stary wapniak, a, jak wiesz, tacy nie wszystko rozumieją. – Próbowałem wszystko obrócić w żart, ale dziewczynka nie dała się nabrać.
- Chcesz mnie rozśmieszyć, ale nie jesteś zabawny. Może kiedyś mnie zrozumiesz. – dodała i ziewnęła demonstracyjnie.
- Louise, zaraz pójdziemy spać, tylko powiedz mi jeszcze, jak znalazłaś się w tym śmietniku?
- Kiedy mieszkałam z Aną, było mi tam bardzo dobrze. Troszczyła się o mnie i nigdy nie krzyczała. Aż kiedyś przyszli oni.
- Kto przyszedł, Louise?
- Oni, Ana powiedziała, że to zło i żebym się schowała. Przyjechali takim samochodem na dużych kołach i karetką. Kiedy Ana poszła otworzyć drzwi, to ja schowałam się za lodówką. Słyszałam głos jakiegoś pana, który krzyczał na Anę. Potem Ana krzyknęła, bo on chyba ją uderzył. A potem panowie w białych fartuchach, z tej karetki, zabrali Anę. Widziałam, bo wyglądnęłam zza lodówki. Kiedy zabrali Anę i wyszli, to uciekłam tylnym wejściem. Biegłam przez trawnik, ale chowałam się pod krzakami i oni mnie nie widzieli. Był tam doktor z tamtego szpitala i Marc… I moja mama też stała przy samochodzie i płakała. A ja uciekłam przez dziurę w siatce. Na drodze zatrzymał się samochód i jakaś pani powiedziała, że mnie podwiezie do centrum, bo Ana mieszkała na peryferiach. Wysiadłam na jakimś parkingu.
Potem szłam ulicami i chciało mi się pić. Na tym skwerku, obok śmietnika, zobaczyłam fontannę. Mama nigdy nie pozwalała mi pić wody z fontanny, ale miałam sucho w buzi. Wtedy przybiegł do mnie ten piesek. Też chciało mu się pić, bo ciągle się oblizywał. Tylko, że był za malutki, by dostać do wody. Nabrałam wody w ręce i dałam mu pić. Cieszył się potem i skakał koło mnie. Kiedy poszłam dalej, pobiegł za mną. Kazałam mu wracać do domu, bo pewnie ktoś go szukał, ale nie słuchał. Chciał się bawić i przynosił mi kasztany, żebym mu rzucała. Nie poszedł sobie, choć zrobiło się ciemno. Kiedy usiadłam na ławce, położył się koło mnie. Potem gdzieś pobiegł. Pomyślałam, że do domu. Siedziałam na tej ławce, byłam głodna i chciało mi się spać. Wtedy przyszli ci chłopcy. Byli duzi i brudni. Hałasowali i dokuczali ludziom. Starszej pani wytrącili laskę a jednemu dziadkowi zabrali kapelusz i utopili w fontannie. Potem pobiegli za czymś w stronę śmietnika. Kiedy usłyszałam stamtąd skomlenie, pomyślałam o tym piesku. Był taki malutki! Poszłam tam, choć trochę się bałam. Oni byli w środku, przy kontenerach. Nie zauważyli mnie, gdy weszłam. A ja zobaczyłam pieska. Wisiał na sznurku, za szyję. Żył jeszcze, bo trochę się szarpał. A oni śmiali się i śmiali! Zaczęłam się złościć i piekły mnie oczy. Wtedy ten największy chłopak naciął pieskowi uszka. Zaczęła lecieć krew, a piesek zaskomlał, ale nie za głośno, bo ten sznurek chyba go dusił. Zawołałam, żeby przestali a oni tylko popatrzyli na mnie i znów zaczęli się śmiać. Ten największy rozciął nożem brzuszek mojemu pieskowi. Nie całkiem, tylko trochę. Piesek strasznie płakał i trochę się szarpał na początku a potem przestał, tylko krew leciała, jak z kranu. Chciałam płakać, ale nie mogłam, bo piekły mnie oczy. Byłam strasznie zła. Krzyczałam do nich, że są podli, że Bóg ich skarze. A oni śmiali się i okrążali mnie. Jeden powiedział, że mnie zrobią to samo. Zezłościłam się jeszcze bardziej. I wtedy oni zaczęli się palić. Na początku zapaliły im się spodnie. Po kolei każdemu, na którego patrzyłam. Ja nie chciałam, Victor, uwierz mi! Nie chciałam ich skrzywdzić, ale bałam się bardzo i byłam zła za pieska! Jeden schował się za kontener za mną, z tyłu. Kiedy na niego popatrzyłam, kontener się przewrócił a tamci uciekli, tylko ten jeden został pod spodem. Mrugałam oczami, żeby przestały mnie piec, a potem odczepiłam pieska i położyłam na betonie. Otwierał jeszcze oczka i lizał mnie po ręce, jak ją przybliżyłam do jego pyszczka. Głaskałam go, ale nie umiałam mu pomóc. Z brzuszka wciąż kapała mu krew. Chciało mi się płakać, ale ciągle jeszcze nie mogłam. Zaczęłam opowiadać pieskowi bajkę, żeby go czymś zająć. Słuchał i nawet nie skomlał, jak go głaskałam po brzuszku. Wtedy zobaczyłam, że wszystkie rozcięcia zaczynają się sklejać. No to głaskałam dalej i mówiłam do niego, aż ty się zjawiłeś.- Louise przytuliła się do mojej ręki. Nie mogłem wciąż pozbyć się uczucia, że, mimo wszystko, to małe i bezbronne dziecko. Objąłem ją ramieniem, a wtedy piesek, leżący z jej przeciwnego boku złapał zębami moją dłoń, warcząc nieprzyjaźnie. Trafił zębami akurat na to skaleczone szkłem miejsce. Szarpnąłem się i wyrwałem rękę. Louise, zmieszana, skarciła psa. Ten pokornie ułożył się u jej stóp.
- Pokaż! Ugryzł cię?! Leci ci krew! – Złapała mnie za rękę i trzymała, choć chciałem to zbagatelizować. Mała jednakże była mocno przejęta. Głaskała moją rękę, co, dziwnym sposobem, przynosiło mi ulgę. Ugryzienie, nawet takiego małego psa, bywa bolesne i z doświadczenia wiem, że trudno się goi. Mój znękany umysł zarejestrował kolejne, nieprawdopodobne zjawisko. Oto rana, poszarpana psimi zębami poczęła się zasklepiać, krew znikać i niebawem na mojej dłoni istniała jedynie cienka, bezbolesna blizna. Czułem się jak dziecko we mgle i intensywnie próbowałem to zrozumieć.
- Jak to zrobiłaś? – Zdołałem wydukać.
- Nie wiem. – odpowiedziała, beztrosko wzruszając ramionami. – Po prostu bardzo pragnęłam, żebyś był zdrowy.
- Louise, powinnaś iść spać, już późno.
- Jeszcze nie jestem śpiąca, Victor. Przepraszam cię za Toutou
- Toutou?
- Tak nazwałam pieska. Musi mieć jakieś imię przecież!
- No, musi. Niechże będzie Toutou. Nie polubił mnie.
- To nieprawda. On tylko mnie bronił. Więcej tego nie zrobi, bo go poprosiłam. Prawda, Toutou?! – Piesek radośnie zamerdał ogonem i polizał rączkę Louise. Usiadł przede mną i przysięgam wam, że miał skruszoną minę. Potem ułożył się pod naszymi nogami i ufnie zamknął oczy.
- Victor, co teraz zrobisz? – zapytała niespokojnie Louise.
- To znaczy z czym?
- Zawiadomisz ich?
- Tych ze szpitala? Na pewno nie. Póki mam cię na oku nie zawiadomię nikogo. Myślę jednak, że to ty powinnaś zawiadomić swoją mamę, że nic ci nie jest. Na pewno niepokoi się o ciebie.
- Zrobię to, ale jeszcze nie dzisiaj. Ona trzyma z nimi i znajdą mnie, a ja jeszcze nie odnalazłam Sary.
- Louise, kto to jest Sara?
- Dziewczyna, starsza ode mnie, prawie dorosła. Ładna, ale nie wiem kim jest i gdzie jej szukać. Dlatego potrzebuję ciebie, Victor. I Sara też.
- Do czego? Nie znam jej i nie mam z tym nic wspólnego.
Nazywam się Victor. Dobre sobie! Victor – od zwycięstwa! Ktoś uważa, że to rodzaj wróżby na przyszłość – to moje imię. Ja sądzę inaczej, ale potulnie milczę, bo z tym kimś, kto tak uważa, nie sposób polemizować. Jestem, jak to się mówi, dojrzałym facetem. Mam 36 lat, ukończyłem studia o kierunku humanistycznym, po których znalazłem pracę w gimnazjum, gdzie nauczam historii całą czeredę rozpuszczonych dzieciaków. Choć codziennie wychodzę do domu z bólem głowy, to przyznaję, że lubię moją pracę. Nie mówię, że bardzo, ale na tyle, że jakoś wytrzymuję. Cudem udaje mi się wbić do głowy tym dojrzewającym nastolatkom cokolwiek, co nie jest związane z piłką, strojami lub wszechpanującym w ich wieku seksem. Choć pod względem seksu też uważam się za normalnego, to moje życie w tym zakresie jest pożałowania godne. Wciąż jestem sam, nie dowierzając ani trochę tym z moich szalonych znajomych, którzy uważają mnie za atrakcyjnego faceta.
Nie powiem, że nie próbowałem, ale jak dotąd wszystko kończyło się w momencie, kiedy docierało do mnie, że to tylko ja jestem zobowiązany do zapewnienia partnerce miłego związku, bez żadnych powinności z jej strony. Było to dla mnie zawsze bardzo nużące i z kolejnymi dziewczynami rozstawałem się bez żalu, z radością wracając do swego samotnictwa. Czasami udaje mi się poznać tę czy ową, z gatunku zwanego „łatwymi”, umówić na dwie, czy trzy randki, na których z reguły już od pierwszego spotkania załatwiamy, co trzeba, potem rozstajemy się bez żalu, by przy którymś przypadkowym widzeniu na ulicy powiedzieć sobie „dzień dobry”.
Tak żyłem do czasu spotkania Louise. Od kiedy pojawiła się w moim życiu, wszystko stanęło na głowie. Dobrze choć, że zdarzyło się to na samym początku wakacji, bo inaczej na pewno straciłbym pracę z powodu absencji.
Niejeden z was pomyśli sobie teraz: ocho! Zaczyna się ckliwa, romansowa historia! Otóż wcale nie! Zapewniam was, że Louise to nie żadna wystrzałowa laska z nogami do samej szyi i blond włosami, sięgającymi pośladków! Louise to może dziesięcio-, może dwunastoletnia smarkula, mała, chuda, piegowata, o czerwonorudych, wiecznie rozczochranych włosach i, muszę to przyznać, pięknych, ogromnych, zielonych oczach. Swoją drogą, czy ktoś zastanawiał się, dlaczego rudowłose dziewczyny przeważnie mają zielone oczy? A rudowłosi chłopcy szare? Tak sobie pomyślałem, kiedy pierwszy raz jej się przyjrzałem.
Obawiam się opowiedzieć wam o moim pierwszym spotkaniu z Louise, byście nie odwrócili się i nie odeszli, rysując kółko na czole. Z perspektywy czasu wszystko, co wówczas nastąpiło, jest teraz dla mnie zrozumiałe, ale wtedy, gdy to się działo nie byłem mądrzejszy niż wy, kiedy tego wysłuchacie.
Zatem przejdźmy do rzeczy. Uprzedzam, że, jako humanista, lubię ubarwiać swoje relacje. Tym razem jednak postaram się używać słów, które są absolutnie niezbędne, by przedstawić wam tę historię tak, jak ja sam ją odebrałem. Wyobraźcie sobie wieczór w mieście, po upalnym dniu, kiedy zapadający zmierzch budzi lekki wiaterek, dający ulgę po całodniowym upale. Mówię o tym, by uzasadnić, dlaczego do marketu, dość odległego od mojego domu , wybrałem się piechotą, rezygnując z gimnastykowania się przy wyjeździe samochodem z zatłoczonego już o tej porze parkingu. Spacer przez duży skwer, położony na mojej drodze do sklepu był bardzo przyjemny. Nic nie zapowiadało żadnych niezwykłości. Zrobiłem zakupy na kilka dni i taszczyłem dwie wypchane torby plastikowe pełne wakowanego i puszkowanego żarcia, jako, że kucharz ze mnie marny i wyznaję zasadę, że nie żyje się, żeby jeść. Przy końcu skweru od strony mojego domu stoi, ukryty wśród drzew i krzewów, betonowy, zadaszony, wydzielony placyk z przeznaczeniem na kontenery ze śmieciami. Kiedyś był zamykany na kłódkę, ale co chwilę ktoś z lokatorów gubił klucze i trzeba było dorabiać albo zmieniać, a i tak kloszardzi buszowali w nim wedle uznania, obcinając kolejne kłódki. Pozostawiono go więc otwartym, co z kolei stanowiło niebezpieczeństwo pożaru. Nikt się tym jednak nie przejmował i większość mieszkańców z najbliższych okolic po prostu omijała teren śmietnika, jeśli nie musiała z niego korzystać. Przejście w jego sąsiedztwie pozwalało mi zaoszczędzić spory odcinek drogi, więc bez wahania ruszyłem w tamtym kierunku. Akurat cała alejka, doń prowadząca, była pusta i nie przewidywałem niespodzianek po drodze. Zbliżałem się do śmietnika, nie zachowując żadnej szczególnej ostrożności. Moje adidasy chrzęściły przyjaźnie na alejkowym żwirze, torby szeleściły wesoło, byłem już prawie w domu i, ogólnie rzecz biorąc, wieczór zapowiadał się całkiem sympatycznie. Mimo prowokowanych przez siebie odgłosów, w pobliżu śmietnika usłyszałem jednak coś, co mnie zaniepokoiło. Przystanąłem tuż przy wejściu i wsłuchałem się uważnie. Jakby jęk… Ale stłumiony, powstrzymywany. Postawiłem torby przy wejściu i zagłębiłem się w półmrok. Nie było całkiem ciemno, bo latarnie na skwerze rzucały pod zadaszenie nieco światła. Wyłowiłem z ciemności sylwetki kontenerów. Jeden z nich, skrajny, ustawiony po prawej stronie, wydawał mi się jakiś niekształtny. Gdy podszedłem bliżej, zorientowałem się, że jest przewrócony na bok i to właśnie spod niego wydobywa się ów jęk, który usłyszałem, przechodząc. Śmierdziało niemiłosiernie! Poświeciłem pod nogami swoją komórką i dojrzałem, że pod kontenerem, na wpół przygnieciony leży jakiś gówniarz. Miał nie więcej, niż piętnaście lat i był nielicho przerażony. Przykucnąłem obok, dotknąłem jego ręki. Była ciepła, poruszyła się. Poświeciłem młodemu w twarz. Zmrużył oczy i znów zajęczał. Pomyślałem, że może jest połamany. Próbowałem unieść kontener, ale był mocno wypełniony, część śmieci wysypała się nawet z boku, i ani drgnął. Wypadłem poza betonowy murek. Nikogo! Pusto wszędzie w zasięgu wzroku. Wróciłem do chłopaka.
- Masz coś złamane? – zapytałem głupio, jakby mógł wiedzieć.
- Chyba nie, ale nie mogę się ruszyć.
- Co ci się stało?
- Przygniotła mnie.
- Jak cię przygniotło? Co robiłeś? Jesteś sam?
- Nie, nie sam. To ona! Ona mnie przygniotła! – W jego drżącym głosie usłyszałem przerażenie i nutę histerii.
- Kto? – zapytałem niepewny, czy dobrze rozumiem.
- Ona! – Wskazał głową w przeciwległy kąt, gdzie przy pierwszym z brzegu kontenerze dopiero teraz ujrzałem jakąś skuloną postać. Była mała i kucała, pochylając się nad czymś. W ciszy słychać było melodyjnie wypowiadane słowa, których znaczenia jednakże nie mogłem zrozumieć. Wstałem i podszedłem tam powoli, żeby dzieciaka nie wystraszyć. Z daleka już bowiem poznałem, że to dzieciak, jeszcze młodszy od tego pod kontenerem.
- Proszę pana! – Trwożliwym szeptem odezwał się chłopak , uwięziony pod żelastwem. – Niech pan tam nie idzie! – Nie słuchałem go. Podszedłem do kucającego dziecka i poświeciłem komórką. I wtedy pierwszy raz ujrzałem Louise. Podniosła się i mogłem ocenić dokładniej jej wygląd. Była mała, nawet jak na swój wiek, który poznałem dopiero sporo później. Chuda, z kościstymi kolanami i łokciami, ubrana w zapinaną z przodu, jeansową sukieneczkę, w sandałkach i białych skarpetkach na nogach. Włosy miała płomiennorude do ramion, rozczochrane, lekko kręcone; twarz delikatną, o jasnej cerze, czego jednak nie mogłem ocenić z całą pewnością ze względu na szczególne światło mojej komórki. Dojrzałem tylko, że ma sporo piegów na nosie i policzkach oraz zadziwiająco duże, piękne w wykroju, zielone oczy. Koloru też wtedy nie byłem pewien, tylko tego, że są jasne. Wtedy były jasne. Podkreślam to, byście zapamiętali, kiedy w przyszłości powrócę do tematu. U stóp dziewczynki coś leżało. Kiedy poświeciłem pod nogi, ujrzałem, że to mały piesek, leżący w kałuży czegoś ciemnego, co wyglądało mi na krew. Zmroziło mnie, bo pomyślałem, że mała jest ranna. Stała przede mną z zadartą główką i przyglądała mi się uważnie z niezwykłym w tej sytuacji uśmiechem. Po chwili zarejestrowałem pod nogami jakiś ruch. Poświeciłem tam i ujrzałem, jak piesek powoli podnosi się, staje na czterech łapach i odbiega na kilka kroków. Powiodłem za nim światłem z telefonu. Wyglądał na żwawego i zdrowego. Za chwilę wrócił do małej, usiadł obok niej i zaczął lizać końce palców jej zwieszonej wzdłuż ciała ręki. Byłem trochę zdziwiony i poświeciłem w miejsce, gdzie przed chwilą leżał. Ciemna plama zniknęła! Na moment zabrakło mi tchu, ale już za chwilę pomyślałem, że musiała mi się przywidzieć. Tak na marginesie, pomyślcie, jakież przewrotne są nasze umysły! Kiedy nie znajdujemy wytłumaczenia jakiegoś zjawiska, gotowi jesteśmy zaprzeć się nawet naszego własnego postrzegania, byle tylko zachować jakąś logikę, która w końcu może okazać się z gruntu fałszywa! Wtedy jednak nie zdawałem sobie z tego sprawy.
- Cześć, mała! Jak się nazywasz? – zapytałem beztroskim tonem. W końcu byłem pedagogiem!
- Cześć! Jestem Louise. A ty jesteś Victor? – odpowiedź i szok w moim umyśle! I reakcja znów ta sama, co poprzednio; może mimo woli powiedziałem swoje imię tamtemu chłopcu? No, nic! Jedziemy dalej!
- Cała jesteś? Nic ci nie jest?
- Nie.
- Co tu się stało?
- Oni go skrzywdzili i musiałam go ratować. Mojego pieska. Za to oni chcieli zrobić mi to samo, to przewróciłam to i postraszyłam ich. Tamci uciekli, tylko ten został.
- Czekaj, czekaj! Przewróciłaś kontener?
- Musiałam, bo mnie też chcieli rozciąć brzuszek, jak mojemu pieskowi. Ale ich przestraszyłam i uciekli, to mogłam uratować pieska.
W moim mózgu bulgotało jak w saturatorze. Usłyszałem głos chłopaka:
- Ona ich podpaliła, wiedźma jedna!
- To prawda, Louise? – zapytałem, czując się jak idiota.
- Musiałam, ale tu zaraz niedaleko jest fontanna i tam pobiegli. Ugasili się z pewnością.
- O święta logiko! Gdzieś ty? – westchnąłem w duchu, zupełnie zbaraniały. Nadal jednak kontynuowałem tę kretyńską rozmowę. Chłopak pod kontenerem milczał i już nie jęczał, więc pomyślałem, że może jeszcze chwilę poczekać, zanim wezwę pomoc.
- Louise, posłuchaj! Powiedz mi, ale szczerze, jak to zrobiłaś? Jak przewróciłaś kontener?
- Zwyczajnie, o tak! – nie zdążyłem spojrzeć na nią, bo z wrażenia niemal podskoczyłem do góry, kiedy za moimi plecami drugi kontener przewrócił sią z hukiem. Mała stała przede mną, jak przedtem, tylko dojrzałem, jak zaciska dłoń na czymś, zwisającym jej z szyi. Piesek, przerażony hałasem uciekł, ale już za chwilę wrócił i grzecznie usiadł przy nogach Louise.
Tego było dla mnie za dużo. Potrzebowałem zapalić, potrzebowałem napić się kielicha, a przede wszystkim potrzebowałem wyjść stąd i zamknąć się w domu na cztery spusty. Byłem jednak nauczycielem i czułem się odpowiedzialny za tych dwoje dzieciaków, bez względu na to, co zrobili. Zapaliłem papierosa i powiedziałem gdzieś w przestrzeń.
- Poczekajcie, zaraz wezwę pomoc. - Miałem zamiar zadzwonić gdzieś – na 112 albo inny wskazany tam numer. Wyjąłem telefon. Na to Louise grzecznie zapytała:
- A po co?
- Trzeba podnieść kontener i uwolnić go. Sam nie dam rady.
- Ja panu pomogę.
- Ty?! – roześmiałem się, prezentując debilizm rzadkiej maści.
- Nie wierzy mi pan? – Po tych jej słowach przyszło na mnie opamiętanie. Mogłem nie wierzyć, że to ona przewróciła pierwszy kontener na chłopca, mogłem sobie to w dowolnie głupi sposób tłumaczyć, ale drugi kontener nadal leżał przewrócony i ja sam przed chwilą widziałem, jak do tego doszło! Zresztą, nieważne! Widziałem, czy nie, musiałem się z tym pogodzić, że stał, a teraz leży. Uwierzcie mi, że wtedy byłem na skraju obłędu. To ciągłe tłumaczenie sobie czegoś, czego wytłumaczyć nie sposób, doprowadzało mnie do intelektualnego poziomu ślimaka.
- Wiesz, Louise, zakładając, że potrafiłaś przewrócić, należy przyjąć, że potrafisz i podnieść.
- No, teraz naprawdę mówi pan mądrze. – stwierdziła zabawnie poważnie.
- Wyjątkowo się z tobą zgadzam – odpowiedziałem pojednawczo, ale i zupełnie szczerze. Za chwilę posłyszałem hurgot w kącie. Półmrok, panujący pod zadaszeniem, nie pozwolił mi dojrzeć szczegółów tego, co się działo. Spojrzałem na małą. Nadal stała bez ruchu a pies siedział obok niej, nawet już nie uciekając. Kiedy spojrzałem na kontener, stał on, jak należy a z betonowego podłoża gramolił się ów przygnieciony wyrostek. Chciałem do niego podejść, by mu pomóc, ale on nagle rzucił się do ucieczki. Pomyślałem, że chyba rzeczywiście nic mu nie było, bo błyskawicznie zniknął mi z pola widzenia.
Odwróciłem się w stronę Louise. Patrzyła na mnie odważnie, głaszcząc pieska.
- Mała, myślę, że powinniśmy coś sobie wyjaśnić – powiedziałem i choć chciałem, by mój głos zabrzmiał surowo, to słuchając samego siebie nie odniosłem takiego wrażenia. Louise jednak pewnie nie zwróciła na to uwagi i odpowiedziała:
- I ja tak myślę, proszę pana.
Ruszyłem więc w stronę domu, po drodze zabierając ze sobą zakupy. Ruda podreptała ze mną a mały piesek okrążał nas w podskokach.
Do czasu spotkania Louise byłem realistą, to znaczy za takiego się uważałem . Żadne przeczucia ani parapsychologiczne bzdety nie miały do mnie przystępu. W dodatku jestem chyba typowym przykładem agnostyka. Do niedawna byłem przekonany, że agnostyka-ateisty, pokładającym wiarę jedynie w świat materialny. To, co zdarzyło się potem, zachwiało całkowicie moim systemem rozumowania. Mój pogląd na podstawowe prawa logiki i innych, pokrewnych jej nauk, uczynił ze mnie znerwicowanego, podatnego na różne pozazmysłowe odczucia osobnika. Gdybym wiedział, co mnie czeka, zapewne dałbym w długą za przykładem uwolnionego spod kontenera wyrostka. Teraz było jednakże za późno, bo oto szedłem z dziesięcioletnią dziewczynką do swego mieszkania, co u spotkanych ewentualnie sąsiadów mogło budzić określone skojarzenia. Ale co miałem zrobić? Zostawić tę małą na ulicy? Było ciemno, zbliżała się noc a ja byłem w tym wieku, że mogła ona być moją córką. Mogłem ją odprowadzić na komisariat. To mi jednakże jakoś nie przyszło do głowy, a może byłem tak egoistycznie ciekawy tej całej historii, że zdecydowałem się wyjaśnić to sam. W głębi duszy miałem nadzieję dowiedzieć się od Louise, gdzie mieszkają jej rodzice i czemu nie jest ona z nimi. Przez przerwę w siatce ogrodzenia dostaliśmy się na zatłoczony samochodami parking pod budynkiem, w którym położone było moje mieszkanie . W połowie drogi do bramy ujrzałem sąsiada z naprzeciwka, który kierował się z workiem do śmietnika. „No, to ładnie!” – pomyślałem, przewidując nieprzyzwoite domysły. Kątem oka dostrzegłem, że Louise została gdzieś w tyle. Sąsiad był kilka kroków przede mną. Uśmiechał się szeroko na mój widok. Wyciągnął dłoń do powitania.
- Witam sąsiada! Z zakupów? Przyjemny dziś wieczór po tym upale, nieprawdaż? – zagadnął, przystając. Był gadułą i wyjątkowym nudziarzem, toteż szukałem w myślach pretekstu, by się od niego uwolnić. Nagle posłyszałem wołanie:
- Wujku! Wujku! – W moją stronę biegła Louise, z pieskiem przy nodze. Przypadła do mnie i zaczęła ciągnąć mnie za rękę w stronę bramy. – Chodź szybko, bo muszę siusiu! I mama miała dzwonić! Chodźmy! – Naprędce pożegnałem się z sąsiadem, bąkając coś o córce siostry, która przysłała ją do mnie na wakacje i z ulgą udałem się do domu. Pod drzwi mojego mieszkania na piątym piętrze dotarliśmy już bez przeszkód.
W windzie zapytałem Louise:
- Naprawdę chce ci się siusiu?
- Nie, wysiusiałam się przed chwilą pod drzewem. Ale wiedziałam, że nie chciałeś rozmawiać z tamtym panem i blefowałam.
- A ten wujek i mama?
- Musiałam coś wymyślić, żeby nie podejrzewał cię o molestowanie. Nie słyszałeś, że ostatnio dużo się o tym mówi?
No, i to by było na tyle! Tyle z moich dyskretnych przemyśleń! Co jest u licha?! Przyznam, że wtedy jeszcze się nie bałem. Po prostu wypierałem sedno rzeczy ze świadomości, czepiając się jedynie jego skrawków, mających pozór logicznych i w jakiś sposób przystających do mojego realnego świata. To, co najważniejsze, miało przyjść później. Stopniowo przechylałem szalę mojego pojmowania i równowagi psychicznej w stronę absurdu. Żyłem wtedy jakby we śnie, chodziłem i mówiłem automatycznie, dramatycznie czepiając się choćby najmniejszych pozorów normalności. Intensywnie myślałem o tym, przygotowując kolację dla siebie i dla małej. No, bo cóż mogłem uczynić? Uciec stamtąd, zamykając małą w mieszkaniu, niepewny, co ona zrobi? Dała mi już próbkę swoich umiejętności! Moja świadomość była już tak porażona i zmęczona, że stać mnie było tylko na bierne czekanie z nadzieją, że samo się coś wyjaśni. Byłem tak skołowany, że nie stać mnie było nawet na strach. Poza tym Louise nie odbiegała wyglądem od tysięcy podobnych dzieci. Była miła, wścibska, przemądrzała i taka mała, pozornie bezbronna i zagubiona. Przygarnęła się do mni jak ten piesek do niej. Sama sprawiała wrażenie małego, bezpańskiego psiaka. Z jakiegoś powodu poszła ze mną i tego właśnie musiałem się dowiedzieć. Czemu to zrobiła i dlaczego akurat ja?
Grzałem właśnie mleko na kakao, kiedy przybiegła do kuchni z pilotem do telewizora w ręku. W świetle kuchennych jarzeniówek dojrzałem, że mała ma ubrudzoną i lekko poszarpaną na brzegach sukienkę, białe skarpetki zaś noszą ślady kontaktu z ziemią, podobnie, jak jej kolana i dłonie. Pomyślałem, że dłuższy czas musiała przebywać sama, bez opieki.
- Victor! Mogę włączyć TV? – zapytała.
- Możesz, ale pilotem nie da rady, bo baterie się wyczerpały.
- Ale mogę?
- Możesz, możesz. Nie zapomnij tylko umyć rąk przed kolacją! – krzyknąłem jeszcze za nią.
Za chwilę posłyszałem odgłos lejącej się wody w łazience a potem głos prezenterki wiadomości na kanale informacyjnym. Myślałem, że Louise zechce oglądać bajki albo jakiś film.
- Gdzie chcesz jeść? W kuchni, czy tam? – krzyknąłem.
- Zjedzmy w pokoju! – odkrzyknęła. Też miałem na to ochotę. Lubiłem jeść przy telewizorze.
Za kilka minut zajadaliśmy się już małymi paróweczkami, popijając gorące kakao. Na ekranie telewizora zmieniały się obrazy i prezenterzy, przedstawiający kolejne wiadomości. Za chwilę prztyknięciam pilota Louise przełączyła na inny kanał informacyjny.
- Jak to zrobiłaś? – Zdumiałem się, bo baterie wyczerpały się już pół miesiąca temu i za każdym razem, tak, jak i dziś, zapominałem kupić nowych. Mała roześmiała się w odpowiedzi.
- Zamieniłam baterie. Czy to takie dziwne? – uczyniła głową gest w kierunku stojącej na niskim stoliku pod ścianą wieży, która też miała swojego pilota. Odetchnąłem z ulgą. Dążność do unormalnienia obserwowanego świata powróciła, zamykając dostęp do mojego umysłu tym sygnałom, które mogłyby mnie przybliżyć do poznania prawdziwej istoty mających miejsce zdarzeń. Dziewczynka, wyglądająca jak tysiące innych w jej wieku, z zainteresowaniem przysłuchiwała się wiadomościom, sprawiając jednakże wrażenie, że czeka na coś konkretnego. Nie miałem pojęcia, czego by to miało dotyczyć i po prostu wchłaniałem w siebie ten potok, za chwilę wypuszczając go ze świadomości. W pewnej chwili zaelektryzowała mnie kolejna informacja. Właściwie nie informacja a obraz na ekranie. Ujrzałem bowiem w rogu szklanej tafli zdjęcie rudowłosej, uśmiechniętej dziewczynki. Louise! Z głośnika popłynęły słowa spikerki:
„Nadal trwają poszukiwania dziecka, które ponad miesiąc temu brało udział w poważnym wypadku drogowym na drodze A7 pod Paryżem. W wypadku zginął pijany kierowca citroena, który spowodował wypadek. Rodzice dziewczynki zostali uratowani – wyciągnięto ich z zaczynającego się palić opla-combi, którym podróżowali. Gdy samochód już się palił, matka dziecka zdołała powiadomić służby, że w momencie zderzenia na tylnym siedzeniu spała jej dziesięcioletnia córka. Rzucono się do gaszenia ognia i mimo, iż nie doszło do wybuchu paliwa, dziewczynki w aucie nie znaleziono. Według zeznań przypadkowych świadków wypadku, widziano małą, jak w towarzystwie nieznanej kobiety oddalała się z miejsca zdarzenia. Rodzice zapewniają, że nikt z ich znajomych dziecka nie widział. Ktokolwiek spotkałby małą Louise Lefevre lub miał o niej jakąś wiadomość, proszony jest o kontakt. Numery telefonów widnieją u dołu ekranu.
A teraz zapraszamy na prognozę pogody!”
Przez chwilę po tej informacji milczeliśmy oboje. Louise dziobała widelcem w talerzu, nie podnosząc głowy.
- Jesteś Louise Lefevre? – zapytałem w końcu.
- Jestem – odpowiedziała cicho, zerkając na mnie niepewnie.
- Czemu nie wróciłaś do domu? Rodzice się martwią.
- Bo oni tam byli! Byli z tymi, co zabrali Anę! - Stopniowo podnosiła głos i kiedy na mnie spojrzała, nagle jej jasnozielone tęczówki zmieniły się na czerwone. Przysięgam wam, że jarzyły się jak dwa ognie. Nigdy czegoś takiego nie widziałem i zapomniałem języka w gębie. Nie poruszyłem się też, tylko słuchałem.
- A ona mnie uratowała, wyciągnęła z tego samochodu, który już się palił! I zabrała do swego domu, dała mi jedzenie i ubranie. Mówiła, że przypominam jej córeczkę, która umarła. Opiekowała się mną i powiedziała mi dużo rzeczy. Zabierała na wycieczki, na których pokazywała mi wszystko jak w filmie. Była bardzo dobra, nigdy na mnie nie krzyczała, nawet wtedy, jak przypaliłam mleko. A oni ją zabrali!
- Spokojnie, Louise, ćśśś! Wierzę ci! – Prawdę mówiąc, to uspokajałem bardziej siebie niż ją. Jej oczy wciąż płonęły a ja miałem wrażenie, że powietrze wokół nas drży. Te drgania były subtelne, lecz przenosiły się w jakiś sposób do mojego wnętrza. Wyglądało, jakby za chwilę miał nastąpić wybuch.
Próbowałem objąć małą. Ta jednak odskoczyła na koniec kanapy.
- Nie dotykaj mnie teraz! – krzyknęła. – Nie teraz! – Dyszała ciężko jakby z trudem.
Opacznie ją zrozumiałem.
- Nie skrzywdzę cię, chciałem cię tylko przytulić, po ojcowsku – tłumaczyłem, przysuwając się do niej.
- Nie rozumiesz! To ja ciebie skrzywdzę! A nie chcę! – Louise spojrzała na stojącą w kącie lampę. W sekundę po tym zgaszona żarówka nagle rozbłysła i eksplodowała, posypały się drobiny szkła.
Pozostałem na swoim miejscu.
- Dobrze już, nie dotykam cię, uspokój się, Louise! Popatrz, zapalam papierosa. – Sięgnąłem do otwartej paczki. Kiedy zapaliłem, zdumiało mnie to, że końcówka papierosa jarzy się bardziej, niż zwykle. Ale też powietrze wokół było świeże jak po burzy. Louise powoli uspokajała się. Jej tęczówki wróciły do normalnego koloru. Po chwili wstała i wyszła do kuchni. Kiedy wróciła z małą miotełką i szufelką w ręku, przykucnęła i zaczęła zmiatać z dywanu okruszki szkła z rozbitej żarówki. Spora ich ilość leżała też na ławie, przy której jedliśmy kolację. Próbowałem zgarnąć je na dłoń, ale nie zauważony kawałek szkła wbił mi się boleśnie w rękę. Zaciskając zęby wyciągnąłem go. Pozostała centymetrowej długości rana, krwawiąca i piekąca. Przyłożyłem higieniczną chusteczkę do wnętrza dłoni i zacisnąłem w pięść. Oparłem się i patrzyłem na Louise. Znów była małą, bezbronną dziewczynką i prawie zapomniałem o tym, co przed chwilą widziałem. Te momenty normalności odbierały mi poczucie prawdziwości tego, co mnie spotyka i wprowadzały w niekończącą się huśtawkę nastrojów, opóźniając zrozumienie istoty zdarzeń. Coś jednak parło mnie do jej wyjaśnienia, więc, kiedy Louise wyniosła śmieci do kubła w kuchni i z powrotem usiadła obok mnie, powróciłem do dręczącego mnie tematu.
- Opowiedz mi o tym, Louise – poprosiłem, gorączkowo zastanawiając się nad pierwszym pytaniem, by znowu nie zdenerwować małej.
– Kim jest… Ana? Jak to się stało, że ją zabrali? I kto to zrobił?
- Spałam w samochodzie. Wracaliśmy właśnie z tego szpitala, gdzie mama mnie zawiozła. – powiedziała Louise już niemal zupełnie spokojnie.
- Byłaś w szpitalu?
- Tak, bo jak Sara zaczęła do mnie przychodzić, to powiedziałam o tym mamie. Mama nic nie rozumiała i zaprowadziła mnie najpierw do jednego doktora. Nie wyglądał jak doktor. Nosił zwykłe ubranie, nie miał nawet słuchawek, tylko takie pudełko, które włączał, jak mnie o coś pytał. I tak nagrywał się mój głos. To chyba dyktafon, tak, Victor? – Skinąłem potakująco głową, nie chcąc jej przerywać. Kontynuowała więc.
- Powiedział mojej mamie, że mam rozdwojenie jaźni – nie wiem co to znaczy – i kazał pojechać do tego szpitala na badania. Moja mama zmartwiła się i płakała. Ja też, bo bardzo się bałam szpitala, ale zgodziłam się pojechać grzecznie, żeby tylko mama przestała się martwić. Pojechałyśmy z Marc’iem.
- To twój tata?
- Nie taki prawdziwy, tylko przybrany. Ale nie lubił mnie, tylko moją mamę. Ja też go nie lubiłam, bo często krzyczał na mnie. W tym szpitalu poprzyczepiali mi jakieś rurki do głowy i nie pozwolili się ruszać. Potem powiedzieli, że muszę tam zostać. Nie chciałam, płakałam i prosiłam mamę, żeby mnie nie zostawiała. Wtedy mama powiedziała, że powinnam zostać, bo tu mnie wyleczą. Nie chciała, żebym rozmawiała z Sarą. Obiecała, że za dwa tygodnie po mnie przyjedzie.
- Przyjechała?
- Tak, przyjechała znów z Marc’iem. Słyszałam, jak doktor mówił jej, że to jeszcze za wcześnie, że powinnam tam zostać. Ale mama nie zgodziła się i przytuliła mnie. Powiedziała, że zabiera mnie do domu. I wtedy Marc bardzo się na nią zezłościł. Aż się rozpłakała. W samochodzie cały czas się kłócili. Ja siedziałam cichutko, potem się położyłam na siedzeniu i, jak Marc włączył muzykę, to zasnęłam. Zbudziłam się, jak coś walnęło w nasz samochód. Strasznie huczało i telepało w środku, aż spadłam na podłogę. Potem samochód się przewrócił. Krzyczałam i wołałam mamę. Ale ona nie słyszała. Potem mamę i Marc’a jacyś ludzie wyciągnęli z samochodu. Mnie nie widzieli, bo byłam pod kocem. Nie mogłam się wyplątać z niego. A potem zobaczyłam, jak z przodu samochodu się pali. Było strasznie dużo dymu. Nie mogłam otworzyć drzwi, bo się zacięły. Krzyczałam, ale nikt na mnie nie patrzył i było coraz więcej ognia. Strasznie się bałam! I wtedy przyszła Ana. Wyciągnęła mnie z auta i zabrała ze sobą.
- Wyciągnęła cię? Jak? Mówiłaś, że drzwi się zacięły. Sama była?
- Nie wiem jak. Sama mnie wyciągnęła. Dała mi potem swój sweter i poszłyśmy stamtąd.
- Nie bałaś się z nią iść? Znałaś ją wcześniej?
- Nie znałam, ale tam byli lekarze i karetka a ja nie chciałam wracać do szpitala, to wolałam z Aną.
Kiedy tak tego słuchałem, to zrobiło mi się żal Louise – małego, bezbronnego, przestraszonego dzieciaka, który garnął się do każdego, kto okazał mu choć cień życzliwości. Przez moment zapomniałem nawet o tej niezwykłej sile, tkwiącej w dziecku. Skąd ta siła? Musiałem się tego dowiedzieć.
- O coś cię zapytam, Louise. Umiałaś przewrócić i podnieść kontener. Wiesz, że jest bardzo ciężki. To dlaczego nie umiałaś otworzyć sobie drzwi w samochodzie?
- Śmieszny jesteś, Victor! Dzieci tego nie umieją przecież! Ja też wtedy jeszcze nie umiałam. Dopiero potem się nauczyłam.
- Kiedy?
- Wtedy, jak byłam z Aną. Ona dała mi talizman. Powiedziała mi, że mam moc. Na początku jej nie wierzyłam, myślałam, że mówi tak specjalnie, żebym się nie martwiła, że chce mnie zbajerować. Wiesz chyba o co mi chodzi. Tak mówią czasem dorośli, żeby dzieci robiły trudne rzeczy, których nie lubią. Ale potem już wiedziałam, że Ana nie kłamała. Przekonałam się o tym. I talizman dużo mi pokazał. Jak mówiłam Anie, że nic z tego nie rozumiem, to ona odpowiadała, że kiedyś zrozumiem i będę wiedziała, co to wszystko znaczy i co mam robić. -
Słowa Louise z jednej strony rozjaśniły mi trochę w głowie, ale zaraz po tym poplątały całą sprawę jeszcze bardziej. Bo nawet, jeśli założyć, że dziewczynka jest chora, ma rozdwojenie jaźni i początki paranoi, co jak najbardziej było do przyjęcia w świetle uzyskanych przeze mnie informacji, to jak wytłumaczyć to, że jej niezwykła moc była faktem niezaprzeczalnym dla mnie? A może ja też wpadałem w obłęd? Może siła sugestii była tak wielka, że działała na mnie nawet tylko poprzez przebywanie w towarzystwie Louise? Zrozumiałem, że, by pozostać przy zdrowych zmysłach, muszę to wyjaśnić. I tak popełniłem najgłupszą z możliwych rzeczy, dobrowolnie wciągając się w tę sprawę. Mała chyba wyczuła mój nastrój, bo zapytała:
- Nie wierzysz mi, Victor? Myślisz, że zwariowałam?
- Ależ nie! Gdzieżby tam, Louise! – zaprzeczyłem nie całkiem szczerze. – Tylko, że ja jestem stary wapniak, a, jak wiesz, tacy nie wszystko rozumieją. – Próbowałem wszystko obrócić w żart, ale dziewczynka nie dała się nabrać.
- Chcesz mnie rozśmieszyć, ale nie jesteś zabawny. Może kiedyś mnie zrozumiesz. – dodała i ziewnęła demonstracyjnie.
- Louise, zaraz pójdziemy spać, tylko powiedz mi jeszcze, jak znalazłaś się w tym śmietniku?
- Kiedy mieszkałam z Aną, było mi tam bardzo dobrze. Troszczyła się o mnie i nigdy nie krzyczała. Aż kiedyś przyszli oni.
- Kto przyszedł, Louise?
- Oni, Ana powiedziała, że to zło i żebym się schowała. Przyjechali takim samochodem na dużych kołach i karetką. Kiedy Ana poszła otworzyć drzwi, to ja schowałam się za lodówką. Słyszałam głos jakiegoś pana, który krzyczał na Anę. Potem Ana krzyknęła, bo on chyba ją uderzył. A potem panowie w białych fartuchach, z tej karetki, zabrali Anę. Widziałam, bo wyglądnęłam zza lodówki. Kiedy zabrali Anę i wyszli, to uciekłam tylnym wejściem. Biegłam przez trawnik, ale chowałam się pod krzakami i oni mnie nie widzieli. Był tam doktor z tamtego szpitala i Marc… I moja mama też stała przy samochodzie i płakała. A ja uciekłam przez dziurę w siatce. Na drodze zatrzymał się samochód i jakaś pani powiedziała, że mnie podwiezie do centrum, bo Ana mieszkała na peryferiach. Wysiadłam na jakimś parkingu.
Potem szłam ulicami i chciało mi się pić. Na tym skwerku, obok śmietnika, zobaczyłam fontannę. Mama nigdy nie pozwalała mi pić wody z fontanny, ale miałam sucho w buzi. Wtedy przybiegł do mnie ten piesek. Też chciało mu się pić, bo ciągle się oblizywał. Tylko, że był za malutki, by dostać do wody. Nabrałam wody w ręce i dałam mu pić. Cieszył się potem i skakał koło mnie. Kiedy poszłam dalej, pobiegł za mną. Kazałam mu wracać do domu, bo pewnie ktoś go szukał, ale nie słuchał. Chciał się bawić i przynosił mi kasztany, żebym mu rzucała. Nie poszedł sobie, choć zrobiło się ciemno. Kiedy usiadłam na ławce, położył się koło mnie. Potem gdzieś pobiegł. Pomyślałam, że do domu. Siedziałam na tej ławce, byłam głodna i chciało mi się spać. Wtedy przyszli ci chłopcy. Byli duzi i brudni. Hałasowali i dokuczali ludziom. Starszej pani wytrącili laskę a jednemu dziadkowi zabrali kapelusz i utopili w fontannie. Potem pobiegli za czymś w stronę śmietnika. Kiedy usłyszałam stamtąd skomlenie, pomyślałam o tym piesku. Był taki malutki! Poszłam tam, choć trochę się bałam. Oni byli w środku, przy kontenerach. Nie zauważyli mnie, gdy weszłam. A ja zobaczyłam pieska. Wisiał na sznurku, za szyję. Żył jeszcze, bo trochę się szarpał. A oni śmiali się i śmiali! Zaczęłam się złościć i piekły mnie oczy. Wtedy ten największy chłopak naciął pieskowi uszka. Zaczęła lecieć krew, a piesek zaskomlał, ale nie za głośno, bo ten sznurek chyba go dusił. Zawołałam, żeby przestali a oni tylko popatrzyli na mnie i znów zaczęli się śmiać. Ten największy rozciął nożem brzuszek mojemu pieskowi. Nie całkiem, tylko trochę. Piesek strasznie płakał i trochę się szarpał na początku a potem przestał, tylko krew leciała, jak z kranu. Chciałam płakać, ale nie mogłam, bo piekły mnie oczy. Byłam strasznie zła. Krzyczałam do nich, że są podli, że Bóg ich skarze. A oni śmiali się i okrążali mnie. Jeden powiedział, że mnie zrobią to samo. Zezłościłam się jeszcze bardziej. I wtedy oni zaczęli się palić. Na początku zapaliły im się spodnie. Po kolei każdemu, na którego patrzyłam. Ja nie chciałam, Victor, uwierz mi! Nie chciałam ich skrzywdzić, ale bałam się bardzo i byłam zła za pieska! Jeden schował się za kontener za mną, z tyłu. Kiedy na niego popatrzyłam, kontener się przewrócił a tamci uciekli, tylko ten jeden został pod spodem. Mrugałam oczami, żeby przestały mnie piec, a potem odczepiłam pieska i położyłam na betonie. Otwierał jeszcze oczka i lizał mnie po ręce, jak ją przybliżyłam do jego pyszczka. Głaskałam go, ale nie umiałam mu pomóc. Z brzuszka wciąż kapała mu krew. Chciało mi się płakać, ale ciągle jeszcze nie mogłam. Zaczęłam opowiadać pieskowi bajkę, żeby go czymś zająć. Słuchał i nawet nie skomlał, jak go głaskałam po brzuszku. Wtedy zobaczyłam, że wszystkie rozcięcia zaczynają się sklejać. No to głaskałam dalej i mówiłam do niego, aż ty się zjawiłeś.- Louise przytuliła się do mojej ręki. Nie mogłem wciąż pozbyć się uczucia, że, mimo wszystko, to małe i bezbronne dziecko. Objąłem ją ramieniem, a wtedy piesek, leżący z jej przeciwnego boku złapał zębami moją dłoń, warcząc nieprzyjaźnie. Trafił zębami akurat na to skaleczone szkłem miejsce. Szarpnąłem się i wyrwałem rękę. Louise, zmieszana, skarciła psa. Ten pokornie ułożył się u jej stóp.
- Pokaż! Ugryzł cię?! Leci ci krew! – Złapała mnie za rękę i trzymała, choć chciałem to zbagatelizować. Mała jednakże była mocno przejęta. Głaskała moją rękę, co, dziwnym sposobem, przynosiło mi ulgę. Ugryzienie, nawet takiego małego psa, bywa bolesne i z doświadczenia wiem, że trudno się goi. Mój znękany umysł zarejestrował kolejne, nieprawdopodobne zjawisko. Oto rana, poszarpana psimi zębami poczęła się zasklepiać, krew znikać i niebawem na mojej dłoni istniała jedynie cienka, bezbolesna blizna. Czułem się jak dziecko we mgle i intensywnie próbowałem to zrozumieć.
- Jak to zrobiłaś? – Zdołałem wydukać.
- Nie wiem. – odpowiedziała, beztrosko wzruszając ramionami. – Po prostu bardzo pragnęłam, żebyś był zdrowy.
- Louise, powinnaś iść spać, już późno.
- Jeszcze nie jestem śpiąca, Victor. Przepraszam cię za Toutou
- Toutou?
- Tak nazwałam pieska. Musi mieć jakieś imię przecież!
- No, musi. Niechże będzie Toutou. Nie polubił mnie.
- To nieprawda. On tylko mnie bronił. Więcej tego nie zrobi, bo go poprosiłam. Prawda, Toutou?! – Piesek radośnie zamerdał ogonem i polizał rączkę Louise. Usiadł przede mną i przysięgam wam, że miał skruszoną minę. Potem ułożył się pod naszymi nogami i ufnie zamknął oczy.
- Victor, co teraz zrobisz? – zapytała niespokojnie Louise.
- To znaczy z czym?
- Zawiadomisz ich?
- Tych ze szpitala? Na pewno nie. Póki mam cię na oku nie zawiadomię nikogo. Myślę jednak, że to ty powinnaś zawiadomić swoją mamę, że nic ci nie jest. Na pewno niepokoi się o ciebie.
- Zrobię to, ale jeszcze nie dzisiaj. Ona trzyma z nimi i znajdą mnie, a ja jeszcze nie odnalazłam Sary.
- Louise, kto to jest Sara?
- Dziewczyna, starsza ode mnie, prawie dorosła. Ładna, ale nie wiem kim jest i gdzie jej szukać. Dlatego potrzebuję ciebie, Victor. I Sara też.
- Do czego? Nie znam jej i nie mam z tym nic wspólnego.
- eka
- Posty: 17719
- Rejestracja: 30 mar 2014, 10:59
"Kim jesteś" - fragment I - powieść na pograniczu fantasy
O! Super!
Wrócę - przeczytam.
Wrócę - przeczytam.
- eka
- Posty: 17719
- Rejestracja: 30 mar 2014, 10:59
"Kim jesteś" - fragment I - powieść na pograniczu fantasy
Nader interesująca historia z ową Francuzeczką ( i tu nie będę spojlerować, spokojnie:) poprzedzona autoprezentację Victora.
Niezbyt lubię konwencję zwrotu do bliżej nieokreślonej osoby/osób, zapewne w założeniu do czytelników, ewentualnie niesprecyzowanych słuchaczy, w zasadzie dlaczego? Bo trąci fikcją? Nawiązuje do bardzo już wybrzmiałych technik pisarskich? Pewnie tak, a ja lubię dochodzić do wniosków samodzielnie. Zobaczyć akcję i wyciągnąć z nich charakterek postaci. A tutaj nie 'męczymy się', kawa na ławę. Od razu trzeba zastrzec, że istnieje o wiele większa grupa czytelników, której skąpa ilość poukładanych informacji o bohaterach i świecie przedstawionym bardzo przeszkadza, wiem z autopsji:)
No więc tak... nie jest źle. Pomysł świetny.
Mrs. Korycka - fajnie było obserwować, jak łapałaś się na nazwijmy to: niekonsekwencjach, np. jakim cudem dziewczyneczka o rudych włosach nie została zauważona, no ten koc;)
Albo jakim wyzwaniem był monolog energetycznej Louise - stylizacja na język za chwilę nastolatki.
Pisanie to praca, i to nie byle jaka. Szacun za wybrnięcie.
Autentycznie jestem ciekawa, co wydarzy się dalej. Mam nadzieję, że kolejny fragment jest gotowy.
Aha.
Pewne niedociągnięcia w zapisie są, ale uciekam z tej działki, bo po prostu nie lubię wyławiać babolków:)
Niezbyt lubię konwencję zwrotu do bliżej nieokreślonej osoby/osób, zapewne w założeniu do czytelników, ewentualnie niesprecyzowanych słuchaczy, w zasadzie dlaczego? Bo trąci fikcją? Nawiązuje do bardzo już wybrzmiałych technik pisarskich? Pewnie tak, a ja lubię dochodzić do wniosków samodzielnie. Zobaczyć akcję i wyciągnąć z nich charakterek postaci. A tutaj nie 'męczymy się', kawa na ławę. Od razu trzeba zastrzec, że istnieje o wiele większa grupa czytelników, której skąpa ilość poukładanych informacji o bohaterach i świecie przedstawionym bardzo przeszkadza, wiem z autopsji:)
No więc tak... nie jest źle. Pomysł świetny.
Mrs. Korycka - fajnie było obserwować, jak łapałaś się na nazwijmy to: niekonsekwencjach, np. jakim cudem dziewczyneczka o rudych włosach nie została zauważona, no ten koc;)
Albo jakim wyzwaniem był monolog energetycznej Louise - stylizacja na język za chwilę nastolatki.
Pisanie to praca, i to nie byle jaka. Szacun za wybrnięcie.
Autentycznie jestem ciekawa, co wydarzy się dalej. Mam nadzieję, że kolejny fragment jest gotowy.
Aha.
Pewne niedociągnięcia w zapisie są, ale uciekam z tej działki, bo po prostu nie lubię wyławiać babolków:)
-
- Posty: 13
- Rejestracja: 20 wrz 2020, 07:27
"Kim jesteś" - fragment I - powieść na pograniczu fantasy
Dzięki za to, że przeczytałaś. Pomimo wszystko byłabym jednak wdzięczna za wyłowienie babolków i wyszczególnienie mi ich tutaj. Przecież po to publikujemy na forum, żeby się uczyć. Nawzajem zresztą.
Jeszcze raz dzięki i pozdrawiam.
- eka
- Posty: 17719
- Rejestracja: 30 mar 2014, 10:59
"Kim jesteś" - fragment I - powieść na pograniczu fantasy
Katorżnicza robota, gdy tekst płynie i w zasadzie jeśli już, to trzeba czepiać się szczegółów. No ale mimo niechęci totalnej, trza mi, bo wyjdzie żem gołosłowna.
1. akapit
2. akapit
Ktoś uważa, że moje imię....
Ale nauczać (czasownik) można:
a) kogoś,
b) gdzieś.
Nauczam czeredę rozpuszczanych dzieciaków w podstawówce.
Uczę ich historii - bez patosu i prościej:)
3. akapit
Oho - jest używane w momencie uświadomienia sobie czegoś.
I po co ja się produkuję? Teraz do mnie doszło, że wszystkie babolki (poza ostatnim) możesz wysłać w niebyt.
Przecież tu monologuje konkretny typ, określona postać, ze wszystkimi prawami do nienormatywności wypowiadania się.
Całe szczęście, jestem zwolniona:)
Autor odpowiada w tego typu narracji wyłącznie za zapis.
Tutaj:
Uff... na korektorkę zupełnie się nie nadaję, ciężki zawód, oj, ciężki.
Pozdrawiam.
1. akapit
Dziwna konstrukcja. Z tym nicem:), to znam: niczego nie jestem pewien. Lub: za nic nie wydam/powiem.
Zastanawiam się nad powodem wydzielenia przecinkami informacji o zasłoniętych oknach... czemu służy to wtrącenie?Korycka pisze: ↑30 wrz 2020, 02:24Choć bardzo bym chciał, to za nic nie jestem pewien, czy potrafię opowiedzieć wam, co mi się zdarzyło i to tak, byście nie uznali mnie za czubka. Zapewniam was jednak, że jestem zwykłym facetem. Do niedawna byłem pewien, że także najzupełniej normalnym, ale teraz ta moja pewność znacznie zmalała.
W bliskim sąsiedztwie oczywiście można używać tego samego wyrazu (lub innej jego gramatycznej formy), ale warto poszukać synonimów dla osiągnięcia szlachetniejszego stylu.
To nie istniejące jest takim, czyli jakim tylko jest dla wszystkich innych? Można prościej:)
2. akapit
Wydaje mi się, że - to - jest najczęściej stosowanym zaimkiem w linijkach:)
Ktoś uważa, że moje imię....
Ukończyłem studia na kierunku.... można podać informację o kierunku studiów.
Okey, można powiedzieć: nauczanie (rzeczownik) czegoś, tu: historii to ciężki kawałek chleba albo sam miód:)
Ale nauczać (czasownik) można:
a) kogoś,
b) gdzieś.
Nauczam czeredę rozpuszczanych dzieciaków w podstawówce.
Uczę ich historii - bez patosu i prościej:)
3. akapit
Zdecydowanie - oho!
Oho - jest używane w momencie uświadomienia sobie czegoś.
I po co ja się produkuję? Teraz do mnie doszło, że wszystkie babolki (poza ostatnim) możesz wysłać w niebyt.
Przecież tu monologuje konkretny typ, określona postać, ze wszystkimi prawami do nienormatywności wypowiadania się.
Całe szczęście, jestem zwolniona:)
Autor odpowiada w tego typu narracji wyłącznie za zapis.
Tutaj:
Brak zapewne kropki.
Zdołać dotyczy czynności związanej z mówieniem, więc po myślniku dałabym małą literę.
Bez kropki.
Uff... na korektorkę zupełnie się nie nadaję, ciężki zawód, oj, ciężki.
Pozdrawiam.
-
- Posty: 13
- Rejestracja: 20 wrz 2020, 07:27
"Kim jesteś" - fragment I - powieść na pograniczu fantasy
Eko, bardzo Ci dziękuję za analizę mojego tekstu. Z większością Twoich uwag wypada mi się zgodzić, choć jest tak, jak napisałaś - w powieści wypowiada się jedna z postaci. Jak zapewne wiesz, przy narracji pierwszoosobowej dopuszczalne jest używanie przez narratora języka postaci, a więc nie zawsze doskonałego pod względem składni i stylu. Techniczne błędy postaram się w najbliższym czasie poprawić. Zastanawiam się tylko, czy zrobić to tu, na forum, czy u siebie w swoim edytorze. Jeśli poprawię je tutaj, to wszelki ślad po nich zaginie i nie będzie do czego odnieść Twoich uwag, a przecież mają posłużyć nauce pisania dla każdego, kto zechce z nich skorzystać. Przemyślę to jeszcze.
Tymczasem jeszcze raz wielkie dzięki i pozdrawiam serdecznie.
Tymczasem jeszcze raz wielkie dzięki i pozdrawiam serdecznie.
- eka
- Posty: 17719
- Rejestracja: 30 mar 2014, 10:59
-
- Posty: 13
- Rejestracja: 20 wrz 2020, 07:27
"Kim jesteś" - fragment I - powieść na pograniczu fantasy
W takim razie popolemizujmy.
Ach, ech, och, aha, oho
Zasada jest bardzo prosta: ach, ech, och - wyrażające zachwyt piszemy przez ch (ochy i achy).
Natomiast aha - używane zwykle jako potwierdzenie czegoś zapisujemy przez h.
W przypadku eh spotykamy się również z pisownią przez h, jednak jest ona dużo rzadsza niż ech.
Obecnie pod wpływem języka angielskiego pojawiła się także forma oh pisana przez h, jednak musimy pamiętać, że angielskie oh czytamy jako oł i ma ono niewiele wspólnego z naszym polskim och wyrażającym zachwyt. Przez h zapisujemy natomiast oho - wykrzyknik wzmacniający wypowiedź; wykrzyknik używany w momencie uświadomienia sobie czegoś: Oho, jestem już spóźniona!
Pozostaje tylko uzgodnić, czy moje "ocho" wyraża podziw, zachwyt, czy też uświadomienie sobie czegoś. To ostatnie wydaje mi się wątpliwe.
- Nie wiem. – odpowiedziała,
Tutaj rzeczywiście niepotrzebnie postawiłam kropkę po "wiem".
Pomimo tej polemiki, do której sama mnie zachęciłaś, bardzo Ci jestem wdzięczna za analizę mojego tekstu. Jestem wdzięczna tym bardziej, że wiem ile pracy taka analiza wymaga. Dużo jednak na tym skorzystałam i raz jeszcze wielkie dzięki.
Niebawem wstawię następny fragment.
Pozdrawiam.
Skoro uznajesz "Za nic nie powiem", to "Za nic nie jestem pewien" różni się jedynie tendencją odnośnie istoty przekazanej treści. Nie uważam tego za błąd - to specyficzny sposób wypowiadania się narratora-bohatera.
W tym przypadku masz całkowitą rację - mój błąd.
Z uwagi na dalszy rozwój wypadków to wtrącenie wydało mi się konieczne.
Na pewno można, ale ja wolałam tak i to chyba nie błąd (?).
Tutaj przyznaję Ci rację.
Jestem przekonana, że "studia o kierunku"... to bardziej prawidłowa forma, niż "studia na kierunku"...
Patosu w tym nie widzę, a co do "prościej" to nie uważam by było "trudniej".
W odpowiedzi prezentuję opinię P. Miodka:
Ach, ech, och, aha, oho
Zasada jest bardzo prosta: ach, ech, och - wyrażające zachwyt piszemy przez ch (ochy i achy).
Natomiast aha - używane zwykle jako potwierdzenie czegoś zapisujemy przez h.
W przypadku eh spotykamy się również z pisownią przez h, jednak jest ona dużo rzadsza niż ech.
Obecnie pod wpływem języka angielskiego pojawiła się także forma oh pisana przez h, jednak musimy pamiętać, że angielskie oh czytamy jako oł i ma ono niewiele wspólnego z naszym polskim och wyrażającym zachwyt. Przez h zapisujemy natomiast oho - wykrzyknik wzmacniający wypowiedź; wykrzyknik używany w momencie uświadomienia sobie czegoś: Oho, jestem już spóźniona!
Pozostaje tylko uzgodnić, czy moje "ocho" wyraża podziw, zachwyt, czy też uświadomienie sobie czegoś. To ostatnie wydaje mi się wątpliwe.
Masz rację. Moje niedopatrzenie.
- Nie wiem. – odpowiedziała,
Tutaj rzeczywiście niepotrzebnie postawiłam kropkę po "wiem".
Pomimo tej polemiki, do której sama mnie zachęciłaś, bardzo Ci jestem wdzięczna za analizę mojego tekstu. Jestem wdzięczna tym bardziej, że wiem ile pracy taka analiza wymaga. Dużo jednak na tym skorzystałam i raz jeszcze wielkie dzięki.
Niebawem wstawię następny fragment.
Pozdrawiam.
- eka
- Posty: 17719
- Rejestracja: 30 mar 2014, 10:59
"Kim jesteś" - fragment I - powieść na pograniczu fantasy
Zawsze wydawało mi się, że można iść - w - kierunku.
Coś leży np. - na - wschodzie, studiuję na uniwersytecie, kształcę się - na - wyższej uczelni... stąd ten przyimek wydaje się bardziej naturalny.
Ewentualnie studiować coś.
Przydałby się głos autorytetu w tym sporze:)
Edytor tekstu podkreśla - ocho - na czerwono...
A może czytelnik zachwycić się, czy też wyrazić podziw dla ckliwej, romansowej historii?
Dzięki za dialog.
Pozdrawiam:)
-
- Posty: 13
- Rejestracja: 20 wrz 2020, 07:27
"Kim jesteś" - fragment I - powieść na pograniczu fantasy
Serdecznie dziękuję Ci za czas poświęcony mojemu tekstowi. Pomimo tego pozwolę sobie w większości przypadków pozostać przy swoim. Jednakowoż bardzo dziękuję i pozdrawiam serdecznie.
Ostatnio zmieniony 05 paź 2020, 15:41 przez Korycka, łącznie zmieniany 1 raz.